poniedziałek, 6 marca 2006

…i może jeszcze kiedyś?

Noc nieprzespana tytoniowym dymem w płucach i gonitwą myśli.
Źle zrobiłam. Chciałam, żeby go zabolało, jak mnie, kiedy wchodząc po swój zbiór zadań z chemii zobaczyłam ją pewną siebie, poprawiającą włosy. Źle zrobiłam, bo po pierwsze wcale nie jesteś zwykłym skurwysynem, A., a po drugie, chyba zabolało mnie to mocniej niż ciebie.
A jeszcze bardziej źle, że palę jak głupia, że przeze mnie Natalia kolejny raz nie zrobiła wszystkiego co zrobić powinna, i że miotałam się znów bezsennie całą noc.
.
Po naszej porannej i długoprzerwowej rozmowie byłam koszmarnie rozbita. Nieistotne, że zaliczenie sprawdzianu z fizyki na które nie poszłam miało być na którejś tam lekcji o czym dowiedziałam się tuż przed, bzdura, że ogólnie zwaliło się na mnie znowu wszystko na raz w szkole, idiotyzm, że chyba naprawdę wpadłam już w jakąś nerwicę i że tak strasznie bolała mnie głowa.
Już wracając po schodach do bursy wiedziałam, że znów się rozpieprzę. Zdejmując kurtkę wiedziałam, że bardzo. Chowając głowę w poduszkę bałam się, że tym razem stanie się coś, czego nawet ja nie jestem w stanie przewidzieć. Zadzwoniłam do mamy, zasmarkanym głosem mówiąc, że chyba znów jest źle. Obiecała oddzwonić, później. Później wysłałam mokrego smsa, pisząc, że sobie po prostu nie radzę. Że im bardziej się staram, tym bardziej nie potrafię. Czekałam zakopana pod kocem na telefon, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Przylepiłam się do niej, płacząc, mówiąc o wszystkim, o tym jak bardzo. I że wiem, co powinnam a czego nie, a jednak nie potrafię tak po prostu.
Rozmawiała, najpierw ze mną, później z Arturem. Bo przecież się lubią, więc spokojnie. Więc powiedział to samo - że nie wie co się stało, ale że nie chce i nie będzie ze mną. Po prostu. W tym czasie ja załzawiałam firankę na bursianym korytarzu. Wyszłyśmy na powietrze, w którym pływało tak wiele słów. Nie chciałam, żeby prosiła Cezarego o pomoc, ale przyjęłam wszystko z rezygnacją. Z Cezarym przemarzliśmy później w parku, dochodząc do wniosku, że daruję sobie psychologa.
Poradzę sobie, sama.
.
Do Artura musiałam zajrzeć chociaż na chwilę, bo jakże by inaczej…
Staliśmy tak na korytarzu. Chciałam się przytulić. Ruch ograniczyłam do niezauważalnego ułamka dotyku i karcącej myśli. Że lepiej będzie siedzieć obok siebie na fotelach pod oknem. Oczywiście, że dopytywałam o to czy jest jakaś inna. Zdenerwował się wyraźnie kiedy oznajmiłam, że doszły mnie słuchy o jego domniemanej sympatii. A ja przecież ciągle ufam mu i wierzę – bo czemu miało by być inaczej, skoro tak było zawsze? I że on teraz chce być sam. Na co ja, że przecież jesteśmy wolnymi ludźmi i zdaję sobie z tego sprawę, że ma pełne prawo i że chcę żeby był szczęśliwy, na co on że myśli, że już nigdy nie będzie. Przesada… ależ oczywiście, że będzie, z inną, i kiedyś pewnie nawet się z tym pogodzę ( ale nie teraz, proszę jeszcze nie teraz… ). Powiedział, że się martwi, że powinnam się uczyć i jeść i być silną, i że muszę, dla siebie i dla mamy. Nie chciałam obiecywać, że będę, bo przecież staram się ciągle a efekty są marne. Nie chcę stracić roku, matury. Wiem że muszę zwyczajnie i prozaicznie się uczyć.
Poprosiłam, by choć trochę był. Jak kiedyś wieki temu, zanim jeszcze cokolwiek się między nami zaczęło. Żeby był po prostu, normalny i zwykły, żeby można było pogadać czasem i zjeść razem obiad.
Tyle chyba może dla mnie zrobić. - Chyba może.
Rozmawialiśmy tak zwyczajnie i czułam się tak dziwnie. Bałam się, żeby nie wypalić kilku słów za dużo. A jednak nieśmiało powiedziałam, że ‘może jeszcze spotkamy się kiedyś…’. Roześmiał się, stwierdzając, że właśnie chciał powiedzieć to samo.
.
Może jeszcze spotkamy się kiedyś.
Może jeszcze, spotkamy się kiedyś. I może jeszcze.
Kiedyś…
A nawet jeśli nie.
To i tak wierzę, chcę wierzyć, że może jeszcze spotkamy się kiedyś…
.
.
.
/bardzo Cię kocham, Mamo…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz