wtorek, 28 lutego 2006

Melodia szpitalnych korytarzy.

‘z tęsknoty pisze się wiersze
z bolesnej
drżącej śpiewny owoc ciała
patrząc na samotne palce
mogę wysnuć pięć poematów
dotykając moich napiętych ust
szepczę
i słowa - rozkołysane rytmem wielkiej wody
plotą się w wiersze
mokre
bardzo słono biegną poprzez twarz’
( H. Poświatowska )


A ja nawet wiersza napisać nie potrafię. I nie mam odwagi ubierać w słowa to, co chciałabym powiedzieć.
.
Tylko milczę, patrząc na szybkę telefonu.
Smutna.
.
.
.
Przez chwilę naprawdę się bałam, czując, jak oddech coraz słabiej i trudniej przeciska się przez gardło, jak zaczyna brakować tchu.
Ręka, żyła, zastrzyk.
Oddech.
Cisza.
Sen.
.
Tak ciemno...

poniedziałek, 27 lutego 2006

I rozpierdolić was. Wszystkich.

Jeśli usłyszę jeszcze jedno obrzydliwie lukrowane będziedobrze i jeszcze jedno szczeroobłudne trzymajsię i kolejne poradziszsobie, jakoś.
Gówno, gówno prawda.
Rozpierdolić was wszystkich.
Za smsowy uśmiech i zapewnienia, że bylibyście, ale to tak daleko. Bo kurwa wiem, że daleko i nie oczekuję, że którekolwiek z was nagle spłynie manną z nieba ukoić. A nawet jeśli, to żadne z was nie jest nim.
Nikt z was nie może.
A jego nie ma.
Jest tylko wszędobylski ból i coraz gwałtowniej ogarniająca wściekłość.
.
Rozpierdolić was.
Wszystkich.
Za smsowe słowa, które możecie wsadzić sobie w buty.
.
Dlatego proszę, zamknijcie się dziś.
I dajcie mi wszyscy święty spokój.
Bo dzisiaj mam ochotę po prostu rozpierdolić was, wszystkich.

Czy można już nie? Czy można już nie?

Czy już można?
Żeby nie bolało?
Nie.
.
To poważniejsze niż nam się wydawało, k., mina mamy po rozmowie z ordynatorem wskazuje na to bez pudła.
Bo możesz się udusić. Dostać obrzęku płuc, krtani. I nie dowiozą cię na pogotowie, k.
Nie zdążą. I udusisz się.
.
A ja tak lekce to sobie ważę.
Bo co mam powiedzieć, że w gruncie rzeczy wisi-mi-to?
Och, to tylko ja. Najwyżej. Żadna strata dla świata.
.
‘Pamiętam tylko, że była wtedy wiosna…’
Spotkaliśmy się rano na Placu Wolności, nie spodziewając się, że będziemy tam właśnie wtedy. Nie wiedzieliśmy oboje, jak to wszystko się potoczy. Jak się ułoży.
Świeciło słońce, chciałam, żebyś wziął mnie za rękę.
Pamiętasz, A.?
Czy pamiętasz?
.
Bo ja -
pamiętam tylko, że…
Nie chciałam, by dzień się skończył.

niedziela, 26 lutego 2006

Boli, boli. Do potęgi eNtej.

Manifestacyjny bunt popękanych żył. I jeśli jeszcze kiedykolwiek miałabym wątpliwości, czy bocian aby na pewno wrzucił mnie pod właściwy adres, to po tej zabawie już wiem. Przypadłość wszystkich kobiet tej rodziny. Żyły jak kruche szkiełka. Żyły cienkie jak pajęcza nitka. Żyły trzaskające od najcieńszej igły podpiętej pod monstrualną strzykawkę pełną szczypiącego płynu. Żyły typowe dla kobiet w mojej rodzinie. Żyły, żyły, żyły. Sinofioletowo, bordowożółtobrązowe. I miejscami jeszcze trochę zielone. A chwilami w ostatnich porywach pozornej normalności, niebieskie. 
Bolące.
Marzy mi się prysznic. Marzy mi się noc w jego ramionach. Się. Marzy.
Marzyć może, najwyżej.
Nieważne, że nawet dziś zadzwonił. Że czuję w jego głosie obawę, lęk, smutek. To nic nie zmienia. Wiem.
Naiwna. Wrócę któregoś dnia do Łodzi, jak już znikną ze mnie te piekące plamy, kiedy lekarze powiedzą, że to był ostatni zastrzyk i że mam się wystrzegać witaminy B6. Wrócę, mijać go znowu co chwila. Karmić się prochami na sen. Karmić się chorą nadzieją tego, że się o mnie martwi. Że ma smutne oczy. Będę wyglądać ładnie w nowych hematytowych kolczykach, będę wiedzieć, że podobam mu się i chciałby pójść ze mną do łóżka, jak zawsze. I zaniosę wreszcie do jubilera ten cudny hematyt, który kupił mi któregoś dnia w galerii, miałam go zawsze w kieszeni mundurka. Dodawał sił. Poproszę o doczepienie mu ładnej zawieszki i będę go nosić na srebrnym łańcuszku. Pasują do siebie, hematyt od Artura w kształcie łzy i moje nowe hematytowe kolczyki. Będę wyglądać ładnie. I będę często malować oczy czarną kredką. Czarna kredka pasuje do hematytu. I do mnie.
Do moich szaronijakich oczu.
.
Któregoś dnia w październiku zamieszkam znów w Łodzi albo w Warszawie. Jeśli w Łodzi, to pewnie z Magdą, która zgodziła się, by towarzyszyła nam mała Iskra. Iskra urodziła się wczoraj, a ja wiem, że moja sędziwa już Kika nie będzie miała więcej szczeniąt. Dlatego bardzo chcę, by tak podobna do niej Iskra była ze mną w mieście. Może któregoś dnia miniemy na spacerze Artura. Będzie widział nas obie i będzie wiedział, że to my, z hematytem, namalowanymi oczami i ładną czarną smyczą.
Myślę, że będzie też wiedział, że ciągle go kochamy. Niezależnie od tego, kto będzie gościł w naszym łóżku.
I kogo on będzie trzymał za rękę.
Myślę, że będzie nam razem dobrze.
Hematytom, Iskrze i mi.
.
A gdyby ktoś nadal miał jakieś wątpliwości, to rozwiewam. Tak, leżę w szpitalu. Tak, wbijają we mnie po kilka igieł dziennie.
To bardzo boli.
Ale staram się już nie płakać.

piątek, 24 lutego 2006

Boli, boli, boli.

‘…brała tabletki na łzy
nieco schudła, trochę zbrzydła
serce miała z mydła
wiary w niej nie było chęci życia ani sił…’
( ‘Do nieba wzięci’ PP )


Moja waga ostatni raz widziała wynik 64,4kg dobre 5 lat temu. I wczoraj. Się nie je. Się jada, od czasu do czasu, jeśli wyjątkowo uparta mama stoi obok i jak małemu dziecku powtarza ‘jeszcze jedną łyżkę, jeszcze jedną i dam ci spokój…’
Tabletki? Biała, żółta, bordowa. Na uczulenie, na nerkę, na uspokojenie. Obolałe od zastrzyków żyły. Opuchnięte, zaczerwienione, piekące ciało. Taka dziwna reakcja na nerkowe leki. Lub, jak ktoś woli, alergia na szkołę. Tylko mi akurat wcale nie jest do śmiechu i nie bawią mnie takie żarty…
.
On się martwi. Zdjęcie na biurku, okruch wspomnienia pewnego pięknego czerwcowego popołudnia sprzed niemal 2 lat.
Pojechał ze mną w środę na pogotowie. Przytrzymywał osłabioną w tramwaju. A w czwartek kolejny raz powiedział, że mam nie przychodzić i ‘dać sobie z nim spokój’. I jeszcze że ‘każda inna już dawno by go znienawidziła za to wszystko’.
Zapomniał chyba o jednym małym, ale znaczącym szczególe.

Ja nie jestem każdą inną.

wtorek, 21 lutego 2006

Zaślimaczam się. Zżółwiam. Skorupkuję.

A w środku galaretka owocowa z rozmemłaną bitą śmietaną.
.
Jesteśmy takie silne, prawda, galaretko? Tak tak, skorupko, kawał dzielnej z nas kobiety. Nie krzyczymy już bezgłośnie i nie płaczemy rozpaczliwie drżąc, dajemy radę. Jesteśmy silną kobietą.
Pokazujemy panu A., że świat się nie skończył, i że nie obchodzi nas, że się o nas martwi, prawda, galaretko?   I że nie chcemy od niego kanapki ani jogurtu, skorupko, pamiętaj że nie chcemy od niego kanapki ani jogurtu – i może nawet same zjemy coś jutro, po tych dwóch dniach na wodzie przydałoby się coś wreszcie zjeść, nie sądzisz? Zgoda, galaretko, ale to może jutro, jutro, bo dziś obawiam się, że będzie nam po tym słabo, więc trzeba się będzie na razie zadowolić 5, 6 i 7 tabletką.
I nie patrzmy na to, że na jego biurku ciągle stoi nasze zdjęcie. I nie słyszmy smutku w jego głosie.
I udawajmy, udawajmy dalej, skorupko, galaretko, trzymajmy się dzielnie.
.
Trochę terapia wstrząsowa. Nie mogę przecież żebrać o jego miłość. Nie mogę, bo to znów się tak skończy – wyrzutami, że niepotrzebnie przyszłam rano i że jest mu ze mną naprawdę tak źle. O, nie! Niech zobaczy, że ja mimo wszystko sobie radzę.
Chociaż wyję cała i nie myślę o nim wcale, jedynie 60 razy na minutę. Mam swoją godność, a poniżać mnie i traktować jak zabawkę nie będzie nikt.
Nawet on.
.
Taki był wczoraj stanowczy, taki pewny, taki wściekły tym swoim przekonaniem, że mam dać sobie z nim spokój, i że chyba mnie już nie kocha. Taki był pewny, że nie chce.
Ciekawi mnie tylko jedno – skoro ma taką pewność, czemu tak usilnie próbuje mnie widzieć, spotkać, i co to ma być, o co chodzi, że tak ładnie wyglądam i że śniłam mu się dzisiaj, jakie to ma znaczenie przy tym, co mówił wcześniej?
/A może to wszystko nic nie znaczy.

niedziela, 19 lutego 2006

Zatańcz ze mną jeszcze raz...

Ostatni... raz...

To tak strasznie boli.

Nas nie będzie... za oknem noc... gdy Ciebie zabraknie... na zawsze... to tak strasznie boli...
w nicości...
nas już nie będzie i siebie...
a dziwne to, bo przeczytałam kilka dni temu na innym blogu...

'Mężczyźnie samotność pomaga odnaleźć siebie. Kobietę - zabija.'

jestem już zupełnie pusta...
tak strasznie... boli...

‘Popadasz w paranoiczną depresję…’

– powiedział Tomasz któregoś smsowego dnia.
Popadam.
Dołuję z byle powodu i bez powodu, a powodem może być jego spojrzenie, żart, który normalnie by mnie nie ruszył, bo przecież tak dobrze go znam, muzyka, słowo, cokolwiek. Beznadziejna huśtawka.
Piosenka księżycowa i po jednej słuchawce w uszach, to że tak mocno przytulił się do mnie, ciemny pokój, ciepło koca, jego głowa na moich piersiach i łzy, łzy, łzy.

‘Zatańcz ze mną jeszcze raz
otul twarzą moja twarz
co z nami będzie? - za oknem świt
tak nam dobrze mogło być

gdy Ciebie zabraknie
i ziemia rozstąpi się, w nicości trwam
gdy kiedyś odejdziesz
nas już nie będzie i siebie nie znajdziesz też…’
( ‘Ostatni’ E. Bartosiewicz )

- w mokrej twarzy spod prysznica łatwiej je ukryć.

sobota, 18 lutego 2006

Harmonet, Rowatinex i witamina Be sześć czy może do polityków słów kilka.

Razem równiutka stówa miesięcznie. Równiutka stówa na leki – bo okazało się, że ta moja nerka to jednak nie jest żaden schiz, ale najprawdziwsza choroba, w dodatku długofalowa - do stówy na leki równiutkie cztery stówy na dodatkowy francuski, to razem okrągłe pięć stów. Dodajmy do tego dziewięć dych na czesne w bursie. Z sześciu stów, które lądują na moim koncie na miesięczne utrzymanie w Łodzi zostaje dziesięć złotych. Dziesięć. Jeden bilet do domu (ulgowy, uczniowski, z wielką łaską od PKS) to dziewięć złotych i sześćdziesiąt groszy. Budujące wnioski?
Tak. Na życie w Łodzi zostaje mi kanciaste czterdzieści groszy.
Za czterdzieści groszy kupię sobie bułkę na Barlickim.
Bułkę za czterdzieści groszy, raz na miesiąc.
.
Dziękuję, Panie Prezydencie. Dziękuję, Panie Premierze. I wam, pierdoleni panowie (p)osłowie.
Niniejszym udławcie się waszą zasraną polityką prorodzinną, wsadźcie sobie w dupę wasze genialne becikowe. Wsadźcie sobie w dupę. Tudzież zakrztuście się własnymi rzygami po tym rodzącym patologie becikowym, jakby wam przypadkiem wyszło z drugiej strony.

Dziękuję ci, Rządzie Rzeczpospolitej III, IV czy III i ½. Dla mnie numerek to i tak wszystko jedno, mogę sobie najwyżej pomarzyć o enigmatycznym stypendium, mogę sobie pomarzyć, bo dochód na głowę w mojej siedmioosobowej rodzinie przekracza o ileś-tam groszy wasz zasrany limit. Dzięki czemu zresztą między innymi (a też dlatego, że mając przepuklinę na kręgosłupie jako kierowca jest – cytuję za specjalistą: ‘Całkowicie, a więc częściowo niezdolny do pracy’) mój tata nie dostał i nie dostanie renty w wysokości czterystu-iluś-tam złotych, które byłyby w sam raz na jego leki.
Poradzimy sobie. Jakoś poradzimy sobie, dostanę dodatkowe pieniądze od mamy, od czasu do czasu dostanę jakąś kasę ekstra od babci. A tobie, Panie Prezydencie Rzeczpospolitej z wielkimi aspiracjami do numeru IV, dziękuję, i chociaż z reguły nie jestem wredna ani mściwa, to jednak wyjątkowo życzę ci, byś miał kiedyś perspektywę czterdziestu groszy w portfelu na swoje miesięczne utrzymanie.
.
.
.
Bardzo się martwię, w domu Janek i Ewa mają zapalenie płuc, Aneta i Karolina trzymają się dzielnie, ale diabli wiedzą ile jeszcze ten stan się utrzyma, bo znając życie to i tak polecą do łóżka jedno po drugim, we wtorek babunia idzie na miesiąc na rehabilitację do szpitala, tata ostatnimi czasy regularnie pije, a mama oświadcza, że wcale nie powoli zaczyna wpadać w nerwicę.
Bardzo zajebiście dobrze nie jest.
.
I tu już nawet szerokie i mocne ramiona Artura, w których zawsze tak bezpiecznie, niewiele pomagają.
Po prostu bardzo się martwię.

/Może stąd moje pogłębiające się dziwne stany, chore sny i ogólna niezdolność do tak zwanego pozbierania się.

czwartek, 16 lutego 2006

‘Kochaj mnie najmocniej, kiedy najmniej na to zasługuję, bo wtedy mi tego najbardziej potrzeba…’

Zmieniłam się dla niego i dla siebie, ponieważ zrozumiałam, że żaden człowiek ze mną nie wytrzyma, jeśli całe życie taka będę. Artur zauważył dziwną prawidłowość – wrzeszczę i wyżywam się głównie na ludziach, których kocham, więc on podpada pod ta samą kategorię co na przykład moje rodzeństwo. Nagłe wyciszenie przyjmuje nieufnie i dziko podejrzliwie, myśląc, że za jakiś czas, tydzień miesiąc czy rok, nieważne, znów będę jak kiedyś.
Zła.
…NIE! – bo nie chcę. To już nie jestem tamta ja, ja sprzed kilku tygodni ledwie, w tym krótkim czasie wydarzyło się tyle… Wystarczyło, żebym się przebudziła. A on – on odpłaca mi teraz za wszystkie grzechy, jest oschły, chwilami obojętny, często wzrusza ramionami mówiąc nie wiem, może, chociaż kiedy się kochamy szepcze jak zawsze kocham cię jesteś piękna bądź blisko, kiedy się przytulam mocno do niego reaguje jak zawsze, obejmując mnie, opierając swój policzek na mojej głowie, kiedy wsuwam się do niego rano pod kołdrę mruczy coś rozespany i przyciąga mnie do siebie, a ja wplatam się w niego, bawię się jego włosami i uchem, on głaszcze moją chorą nerkę i to jest jasne, jest jednoznaczne, jest oczywistym manifestem czułości. Dlatego jestem zdezorientowana kiedy nagle w którymś momencie dnia słyszę ton głosu przeszywający do szpiku kości, parzący chłodem.
.
‘…kiedyś wszystkie czarne dni
obrócimy w dobry żart…’
( ‘Piosenka księżycowa’ )


Tak sobie słucham i myślę, myślę…
/‘k., ty już lepiej nie myśl, nie wy-myślaj.’

wtorek, 14 lutego 2006

‘Dziś 14 lutego,

święto chorych i poddanych systemowi pseudo-romantyków budujących haremy próżności. Mam nadzieję, że w tym dniu nie zapomnisz co to MIŁOŚĆ…’
.
.
.
Nie było idealnie. Nie było nawet doskonale pięknie.
Było – po naszemu.
Kilka niepotrzebnych słów rano, dużo ciepła między szkołą a kursem, bardzo trafione prezenty i nieporozumienia wymieszane z czułością wieczorem. To wszystko jest dziwne, jest niepojęte dla mnie, poza granicami poznania, jak etyka Schweitzera i Kotarbińskiego na klasówce z filozofii.
Chwilami nie wiem czy mam go witać z uśmiechem, bo to źle, jeśli on akurat nie ma dobrego nastroju, nie wiem, czy mogę być smutna, bo wtedy on myśli że to przez niego, że się gniewam, że coś nie tak.
…niech zrozumie, że czasami muszę trochę płakać, że to nie zawsze żal, smutek, ale czasami po prostu jego bliskość i chwila wzruszenia, bo jestem szczęśliwa.

A może ja się czepiam?
.
Roz-dy-go-ta-nie.
Emocjonalne.
Chyba.

środa, 8 lutego 2006

Aua, czyli moja lewa…

…nerka się odezwała. Przepalone przewody w tramwajach i przemarznięcie na przystankach zrobiły swoje.
Proszęproszęproszę.
Niech nie boli.
Niech nie wyląduję znów w szpitalu.
.
Przerobiliśmy z A. mniej więcej ponad 30 dialogów na poziomie podstawowej ustnej z francuskiego, z przykrością stwierdzam, że chwilowo pogubiłam elementarne słowa. Tyle dobrego, że mam motywację i znów chce mi się uczyć. Więc nadrobię, nie mam wyjścia. Zawalić nie mogę, nie w na tym etapie, nie w tej chwili.
Nie czas na depresje...
/łatwo pisać, trudniej się uspokoić, kiedy co wieczór dopada przeogromny i beznadziejny dół, na który skutecznego lekarstwa - brak/
.
O bolącej nerce zapomina się słysząc w słuchawce głos mamy, a potem Ewy. Ewa opowiada, jak robiła pranie. Siedząc z nim w jednej misce.
/Mamo, przytul.

poniedziałek, 6 lutego 2006

En hiver vient le froid...

Szron odgradza od brudu miasta. Łatwo stracić orientację w przystankach, jeśli stoi się zgniecionym między ludźmi, jeśli nie ma się skórzanych rękawiczek jak pan w wielkiej czapce, a palec przymarza podczas wydrapywania szyby. 
Przymknięte powieki, parujący oddech.
Paraliżujące zimno.
Glany za kostkę.
Fałszywy zapach truskawek mdli z paczki chusteczek higienicznych, biegnę, biegnę przez chodniki z widocznością ograniczoną futrzanym wykończeniem kaptura, wciągam do płuc mieszankę dymów, spalin i pomadki ochronnej milk&honey, obtarte kolano piecze.
A później mróz za oknem szumi, więc chowam się pod kołdrę wciśnięta w szczeliny kaloryfera.
I wtedy lubię myśleć, że przyjdziesz.
.
Męczący dzień.
Drażniąca zima.

niedziela, 5 lutego 2006

’Te wszystkie ciche dni i te wszystkie głuche telefony…’

‘Bo chodzi o to by od siebie
nie upaść za daleko
jak te dwa łyse kamienie nad rzeką
chodzi o to
by pierwsze chciało słuchać
co mu to drugie
powiedzieć chce do ucha
że po mej głowie
czasem się ich boje
chodzą słowa nie do powiedzenia
nie-do-powiedzenia
Bo chodzi o to by od siebie
nie upaść za daleko
nawet jeśli czasem między nami wykipi mleko
choćbyś nawet i wieczorem zasypiała zdołowana
chciałbym ci zaśpiewać z rana
móc ci zaśpiewać z rana
kochana...’
( ‘Dzień dobry kocham cię’ SNL )


Pada śnieg znów. Nie będzie jak dawniej. Będzie lepiej…
Wierzę w nas.
A może chcę wierzyć. Chociaż boję się, bałam – tak bardzo. To nie jest łatwe, poukładać wszystko od nowa, czy może raczej przekonać się, że jest jak zawsze, że nic się nie zmieniło. Tego nie można po prostu zapomnieć, skreślić, skasować niepotrzebną notkę. Trzeba wiele wyjaśnić. Wiele sobie nawzajem wybaczyć.
Może potrzebna nam była obojgu ta próba – żeby uświadomić ile tak naprawdę dla siebie znaczymy. Może to jedna z gatunku tych, które po pokonaniu wzmacniają nas jeszcze bardziej, przekonują że to ma sens – mimo wszystko.
I nie umiem, jak radzi moja mama, na złość Tobie wkręcić przyjaciela, by zagrać Ci na nerwach, zrobić na przekór, odpłacić za ból. Wolę przytulić się do Ciebie, bardzo mocno. Wolę poczuć szept na szyi. Wolę zasypiać z Tobą tuż obok. Bardzo blisko.
Bardzo bardzo bardzo.
.
A.
A.
A.!
cieszę się, że znów jesteś-my.

/k. uśmiechnięta do swojego odbicia w twoich oczach i zniknięta w Tobie na dobranoc.

środa, 1 lutego 2006

Licznik zatrzymał się na liczbie 659 dni. To było bardzo intensywne 659 dni. To było bardzo niesamowite 659 dni. To było nasze 659 dni.
Było.
Ciągle jeszcze nie rozumiem. Skoro było dobrze, skoro mimo wszystko było znów tak dobrze. Dlaczego…
Nie rozumiem i nie wiem, czy będziemy przyjaciółmi, wiem, że serce mi pęknie jeśli zobaczę cię z inną, wiem, że zawsze się tego bałam.
Wiem, że bardzo cię kocham.
Doceniam szczerość. Że nie chcesz mnie okłamywać. Że jest ci przykro. Że wiesz, że mnie ranisz.
Jak jeszcze nikt, nigdy. Nigdy tak mocno.
Że bardzo cię kocham i nie wiem kiedy i jak to wszystko się zabliźni.
Że gdybym wiedziała, że kilka godzin po tym jak kochaliśmy się i było tak dobrze, że gdybym wiedziała…
Nic nie mogę już zmienić. Zapamiętam to, że nie wiesz.
Ja też nie rozumiem.

I tęsknię.
I ja też chcę być sama.