piątek, 30 marca 2012

...

Po 12 miesiącach walki z rozstrojonym organizmem, kiedy życie przygniotło mnie na tyle, że właściwie postanowiłam się poddać. Przestać się okłamywać i nakręcać na coś, czego nie ma. Odpuścić.
Odstawiłam hormony, bromergon, nawet kwas foliowy.

Coś mnie wczoraj tknęło.
Wszystkie tak zwane objawy dało się logicznie i sensownie wytłumaczyć - sikanie na potęgę, pobolewanie piersi, senność, nawet koty uparcie układające się do spania na moim podbrzuszu.
Niby z góry założyłam, że nic z tego nie będzie, że za wcześnie to raz, a dwa, że znów się rozczaruję - ale chociaż przestanie kusić ten ostatni test z zapasu poprzednich miesięcy. No i coś mnie tknęło. Jakby fragmenty układanki minionych dni na ułamek sekundy ułożyły się w zgrabną całość.
Ostatnią rzeczą, którą spodziewałam się zobaczyć była druga bledziutka kreska.
Cień. A może bardziej cień cienia.
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

Dzisiejsza beta nie pozostawia żadnych wątpliwości - 4 tydzień.
.
.
.
Moje maleństwo, mój mały cudzie, proszę - rośnij zdrowe i silne.
zobaczymy się w grudniu
- głaszczę

mama.

niedziela, 11 marca 2012

...

Nigdy nie byłyśmy sobie szczególnie bliskie, tak jakoś wyszło, że stosunki z rodziną ojca od zarania dziejów rządziły się odrębnymi zasadami. Może dlatego tak wyraźnie pamiętam jedyne wakacje, które spędziłam u dziadków - siedemnaście lat temu.
Pamiętam nieco apodyktyczne maniery dziadka i ją, kruchą, lekko zgarbioną, zawsze w jego cieniu, z delikatnym śmiechem w kącikach ust. Wracają do mnie przebłyski - jak krzątała się po kuchni i kroiła grube pajdy chleba, jak podnosiła dłoń, żeby ułamać uschniętą gałązkę stojącego na parapecie kwiatka.
Taka zostanie w moich wspomnieniach na zawsze.
.
.
.
Wierzę, że gdziekolwiek teraz jesteś, to dobre miejsce,
babciu.
Śpij spokojnie...

piątek, 9 marca 2012

Nocą

wymykam się spod ciepłej kołdry. Na palcach wędruję w kierunku kanapy, zawijam w koc i odpalam papierosa (wciąż każdy kolejny jest tym ostatnim). Głaszczę klawiaturę.

Mam w głowie milion myśli i problem z ubraniem ich w słowa.
Wyszłam z wprawy.

Plącze mi się w mózgu coś o tym, jak wiele się zmieniło od chwili, w której opuszczałam rodzinne strony myśląc, że to już na zawsze. Z podejściem, że jeśli kiedykolwiek w życiu będę tam musiała wrócić, to będzie przegrana. Porażka. Totalna kompromitacja. Zwał jak zwał.
.
.
.
Mama dochodzi do siebie, pobyt w szpitalu zaliczył niedawno tata. Z babcią raz lepiej raz gorzej.

Kiedyś sądziłam, że życie to wieczna sinusoida, wierzyłam, że po każdej burzy wychodzi słońce i inne tego typu kwieciste metafory. Później dotarło do mnie, że może to się sprawdza w przypadku innych, ale moje konkretnie życie to raczej niekończąca się podróż do wnętrza ziemi. Po okresie buntu nastała faza pogodzenia się z losem i w końcu przestałam z tym walczyć.
Jest źle? Pewnie będzie jeszcze gorzej.

W tej życiowej filozofii wegetowałam przez te wszystkie trudne miesiące, darując sobie głupie pytania w stylu 'co jeszcze?', bo przecież spodziewałam się, że spokojnie, bez niezdrowej ekscytacji - los zdąży mi znów przypieprzyć.
.
Ostatnie wydarzenia popchnęły mnie do podjęcia ważnych decyzji.
Przegrana, porażka, totalna kompromitacja.
A może wreszcie zmiana na lepsze.