sobota, 23 czerwca 2012

Dom wariatow.

Ojciec i mąż zajęci remontem, matka u kumpeli na plotach, Ata w autobusie z Kielc, Nina na biwaku, Jan w sanatorium, Ewka przy szczeniakach

a stragan z warzywami sprzed sklepu zbierali --
facet z jedną ręką, laska w ciąży, 82letnia babcia chodząca o kuli i kobieta, która przez całe swoje życie nie przepracowała ani jednego dnia.

piątek, 11 maja 2012

9t4d

Aktualny nastrój - dół za dołem i dołem pogania.
Nie sądziłam, że to może być prawda, ale - poważnie, z chwilą, w której zobaczyłam ledwie wybarwioną bledziutką drugą kreskę na teście ciążowym, stałam się mamą. Tymczasem w ostatnich dniach moja świadomość została porażona iluminacją - już nigdy nie przestanę się bać.

/a może to tylko efekt rozbuchanych hormonów i poczucia, że mój mąż nie jest w tym ze mną tylko gdzieś bardzo upiornie daleko.

piątek, 30 marca 2012

...

Po 12 miesiącach walki z rozstrojonym organizmem, kiedy życie przygniotło mnie na tyle, że właściwie postanowiłam się poddać. Przestać się okłamywać i nakręcać na coś, czego nie ma. Odpuścić.
Odstawiłam hormony, bromergon, nawet kwas foliowy.

Coś mnie wczoraj tknęło.
Wszystkie tak zwane objawy dało się logicznie i sensownie wytłumaczyć - sikanie na potęgę, pobolewanie piersi, senność, nawet koty uparcie układające się do spania na moim podbrzuszu.
Niby z góry założyłam, że nic z tego nie będzie, że za wcześnie to raz, a dwa, że znów się rozczaruję - ale chociaż przestanie kusić ten ostatni test z zapasu poprzednich miesięcy. No i coś mnie tknęło. Jakby fragmenty układanki minionych dni na ułamek sekundy ułożyły się w zgrabną całość.
Ostatnią rzeczą, którą spodziewałam się zobaczyć była druga bledziutka kreska.
Cień. A może bardziej cień cienia.
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

Dzisiejsza beta nie pozostawia żadnych wątpliwości - 4 tydzień.
.
.
.
Moje maleństwo, mój mały cudzie, proszę - rośnij zdrowe i silne.
zobaczymy się w grudniu
- głaszczę

mama.

niedziela, 11 marca 2012

...

Nigdy nie byłyśmy sobie szczególnie bliskie, tak jakoś wyszło, że stosunki z rodziną ojca od zarania dziejów rządziły się odrębnymi zasadami. Może dlatego tak wyraźnie pamiętam jedyne wakacje, które spędziłam u dziadków - siedemnaście lat temu.
Pamiętam nieco apodyktyczne maniery dziadka i ją, kruchą, lekko zgarbioną, zawsze w jego cieniu, z delikatnym śmiechem w kącikach ust. Wracają do mnie przebłyski - jak krzątała się po kuchni i kroiła grube pajdy chleba, jak podnosiła dłoń, żeby ułamać uschniętą gałązkę stojącego na parapecie kwiatka.
Taka zostanie w moich wspomnieniach na zawsze.
.
.
.
Wierzę, że gdziekolwiek teraz jesteś, to dobre miejsce,
babciu.
Śpij spokojnie...

piątek, 9 marca 2012

Nocą

wymykam się spod ciepłej kołdry. Na palcach wędruję w kierunku kanapy, zawijam w koc i odpalam papierosa (wciąż każdy kolejny jest tym ostatnim). Głaszczę klawiaturę.

Mam w głowie milion myśli i problem z ubraniem ich w słowa.
Wyszłam z wprawy.

Plącze mi się w mózgu coś o tym, jak wiele się zmieniło od chwili, w której opuszczałam rodzinne strony myśląc, że to już na zawsze. Z podejściem, że jeśli kiedykolwiek w życiu będę tam musiała wrócić, to będzie przegrana. Porażka. Totalna kompromitacja. Zwał jak zwał.
.
.
.
Mama dochodzi do siebie, pobyt w szpitalu zaliczył niedawno tata. Z babcią raz lepiej raz gorzej.

Kiedyś sądziłam, że życie to wieczna sinusoida, wierzyłam, że po każdej burzy wychodzi słońce i inne tego typu kwieciste metafory. Później dotarło do mnie, że może to się sprawdza w przypadku innych, ale moje konkretnie życie to raczej niekończąca się podróż do wnętrza ziemi. Po okresie buntu nastała faza pogodzenia się z losem i w końcu przestałam z tym walczyć.
Jest źle? Pewnie będzie jeszcze gorzej.

W tej życiowej filozofii wegetowałam przez te wszystkie trudne miesiące, darując sobie głupie pytania w stylu 'co jeszcze?', bo przecież spodziewałam się, że spokojnie, bez niezdrowej ekscytacji - los zdąży mi znów przypieprzyć.
.
Ostatnie wydarzenia popchnęły mnie do podjęcia ważnych decyzji.
Przegrana, porażka, totalna kompromitacja.
A może wreszcie zmiana na lepsze.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Mama w szpitalu.

Nie chce mi się nawet złościć na Ninę, za to że kolejny raz pokazała prawdziwą twarz i swoje sztandarowe wyjebanie. O wszystkim dowiaduję się od Aty -  aktualnie spędzającej życie w Kielcach, kilkadziesiąt kilometrów od domu.

'Bądź pełen nadziei, ale spodziewaj się wszystkiego najgorszego.'
( J.C.Oates )

nadzieja.
bezsensowne słowo.
ale
co innego mi pozostaje?



...

niedziela, 8 stycznia 2012

...

Rozkładam się na kanapie z laptopem na kolanach, przy nogach pies, u boku kot pierwszy i kot drugi, drugi chce być smyrany za uchem a pierwszy chce upolować drugiego podczas gdy pies jak zwykle ma kocie wojenki w potocznie przywoływanej w takich sytuacjach dupie. A ja mam chaos w głowie i gonitwę myśli. I chciałabym się wypisać, wypluć z siebie słowami, wyrzygać nagromadzone tygodniami emocje.

Powinnam była zrobić to wcześniej, zanim wczoraj puściły mi nerwy i wyszłam, z trudem zdejmując ze spuchniętego palca obrączkę, w znoszonym czarnym płaszczu prosto w wilgotną, lepką osiedlową noc.

Świat nie huknie fanfarami, kiedy napiszę, że moje życie dalekie jest od tego, co wyobrażałam sobie wielokrotnie będąc pełną marzeń małą dziewczynką. Wydawało mi się też, że etap rozdrapywania tematu dlaczego układa - czy nie układa się - tak a nie inaczej mam już za sobą, jestem pełnym pokory stworzeniem, starającym się przyjąć na klatę kolejne atrakcje hojnie zsyłane mi przez los.
Tymczasem rośnie we mnie bunt i kompletnie bezsensowny brak zgody na takie traktowanie i zawsze niekorzystny obrót spraw, więc przestaję hamować potok słów, którymi zalewam mojego męża i żądam jasnych i czytelnych deklaracji. Nie satysfakcjonuje mnie uniwersalna i łatwa odpowiedź, chowanie się za bezpiecznym 'nie wiem', które znaczy dokładnie tyle, co nic.

Kłócimy się o nasze hipotetyczne dziecko.
Kto by pomyślał, że można mieć tyle problemów z kimś, kto w ogóle nie istnieje, zwłaszcza, gdy awantura dotyczy kwestii podstawowych, decydujących i zasadniczych, teraz albo nigdy.
Dochodzę do wniosku, że mój mózg jest chyba zbyt prymitywny, żeby pojąć tok mężowskiego rozumowania.
To ja tak czy inaczej stoję na z góry przegranej pozycji, zresztą, czy ważne jest, kto ryzykuje więcej? W licytacji strachów i obaw, te jego są całkiem słuszne, a moje - bardziej prawdopodobne, bo spędzone na tym świecie ćwierćwiecze nauczyło mnie, że jeśli coś może się zjebać, to zjebie się bardziej, niż jestem w stanie sobie wyobrazić. Nie wymyśliłam sobie przecież tego 'teraz albo nigdy', z sufitu mi się nie wzięło, dlatego trafia mnie szlag, gdy on robi minę osoby kompletnie zaskoczonej, zdziwionej argumentami, o których wcześniej rzekomo nie miał pojęcia. Całkiem jakby nie wiedział niemal od pierwszych naszych wspólnych dni, że taki scenariusz jest wysoce prawdopodobny, tak jakby to wszystko nie zaczęło się któregoś dnia spełniać i dziać i przeklęte 'teraz albo nigdy' stawia nas pod ścianą, jest cholernie mało komfortowe.

Ale to co poważnie doprowadza mnie do szału, to kwestia, że mnie nikt o nic nie pytał. Nie pytał, czy wyrażam zgodę, czy jestem gotowa i czy sobie w takim przypadku poradzę - ze wszystkim, ze sobą samą. Czuję się wpuszczona w kanał, ale nie dlatego, że mi się przytrafiła taka historia, ja sobie jakoś muszę dać radę, nie mam wyboru.

Tylko myślałam, że jest mężczyzną mojego życia, że zawsze będę mogła liczyć na jego zrozumienie i wsparcie.
Że nigdy nie będę musiała wychodzić ze smutkiem w oczach prosto w wilgotną, lepką osiedlową noc.