sobota, 31 grudnia 2005

Nocą,

światło latarni odbijało się od ogromnej ilości świeżego śniegu, wpadało przez okno i tworzyło żółtawą poświatę. Opowiadałam mu o swoich powtarzających się snach, o strachu przed ciemnością, o strachu przed duchami, 
bo duchy bywają złe.

Bawił się moimi włosami, mocno tulił.
W pokoju było chłodno, a pod naszą kołdrą panoszyło się przyjemne ciepło, uspokajało, tworzyło wyspę zasłoniętą ochronnym płaszczem, do której nie miały dostępu żadne koszmary.

Wierząc w jego kojące słowa,
zasnęłam.

sobota, 24 grudnia 2005

‘…zamyślona gwiazda kapelusz zakłada, niesie nad Betlejem ciepło, światło, cień...’

Sądziłam, że będzie gorzej. Tata pił wcześniej, jak zwykle ostatnio. Jak co dzień. Ale obyło się bez nieprzyjemności. Bez kłótni, bez awantur. Spokojnie. Popołudnie w kuchni, lepienie z babunią pierogów, mama przygotowująca ryby, a później cynamon, dużo cynamonu.

‘…A nadzieja znów wstąpi w nas, nieobecnych pojawią się cienie, uwierzymy kolejny raz, w jeszcze jedno Boże Narodzenie…’

Migoczące światełka na choince, opłatek i wzruszenie, że znów możemy usiąść wszyscy razem, że jesteśmy, chociaż tak różnie bywało przez ten mijający rok, chociaż czasami zaczynało brakować sił.

‘…I choć przygasł świąteczny gwar, bo zabrakło znów czyjegoś głosu, przyjdź tu do nas i z nami trwaj, wbrew tak zwanej ironii losu…’

Nie chciałam patrzeć za okno, na ubłocony śnieg, wolałam zostać ze wzrokiem wbitym w szalejącą niebezpiecznie blisko bombek Ewę, uśmiechniętą babcię, tatę zawzięcie dyskutującego z wujkiem, krzątającą się mamę, zachwyconego prezentami Jasia, sprzeczające się Anetę i Karolinę. Robiłam zdjęcia, stukałam w parkiet szpilkowymi obcasami nowych butów, cieszyłam się z szarego swetra z wielkimi guzikami…

‘...Daj nam wiarę, że to ma sens, że nie trzeba żałować przyjaciół, że gdziekolwiek są - dobrze im jest, bo są z nami, choć w innej postaci…’

Teraz jak zawsze o tej porze wycieram z policzków łzy, które zaplątały się wśród myśli o Kamilu i ‘Kolędy dla nieobecnych’.
Obiecałam sobie, że pójdę jutro na cmentarz porozmawiać z nim. Dawno tego nie robiłam. Nie, nie zapomniałam. Tylko wmówiłam sobie, że w biegu nie mam na to czasu. Że w biegu nawet go nie usłyszę. Że jestem bardzo zajęta.

‘…I przekonaj, że tak ma być, że "po głosach tych wciąż drży powietrze", że odeszli po to, by żyć, i tym razem będą żyć wiecznie…’
.
Ciepło, ciemność, sen…
Tęsknię za tobą.
Przyjdź.
Dziś.
…proszę.

piątek, 23 grudnia 2005

‘Poranki nie cieszą mnie, rozczarowują noce’…

Słucham ‘Z rejestru strasznych snów’. 
Po raz pierwszy od kilku lat nie wysłałam do nikogo świątecznej kartki. Odganiam demony przeszłości, które pchają się nachalnie między znajomymi dźwiękami, próbuję wygonić je przez nieszczelne okna. Niech zamarzną. Na wieki.
Jak ja kiedyś.
.
Obserwowałam roześmianą Ewunię, wieszała niebieską bombkę na jednej z najniższych gałęzi, to nic, że bombka zrobiła bam i się ‘pokukła’.

Nie reaguję na petardy za oknem.
Nie odpisuję dziś na smsy.
Nie czekam na cud. 

W domu.

Jak zawsze. Sprzątanie, zabieganie, pakowanie prezentów, robienie stroików.
Babunia krzyczy, podobno nie jem. Gadanie! Ani słowa o tym, że ostatnio trochę się odzwyczaiłam od jedzenia. Nienaturalnie szybko zadowalam się jedną kanapką albo talerzem babcinej dietetycznej zupki.
/Studniówka się zbliża, linię trzymać trzeba – tak to sobie i wszystkim tłumaczę.
.
Szczury napędziły nam strachu. Już myślałam, że się przeziębiły podczas podróży. Na szczęście nie, odpukać, one tylko sobie żartowały, a ja zwyczajnie jestem przewrażliwiona od czasu odejścia Iskry. Paskudy, chciały mnie sprawdzić. Ale oczywiście nic im nie jest. Dziś po wypuszczeniu z klatki szybciutko zaprezentowały stare przyzwyczajenia – Milva zabunkrowała się w poduszkowej poszewce na łóżku, Nitka w mgnieniu oka wywaliła stertę ziemi z doniczki niewinnego fikusa, Falka ze stoickim spokojem przyjmowała pieszczoty serwowane jej przez Ewunię, a Triss standardowo nie miała najmniejszego zamiaru wyjść zza szafy.
Ja tymczasem działam na francuskim forum o szczurach, co wszystkim nam wyjdzie na zdrowie, a najlepiej przysłuży się mojej majowej maturze. Mam nadzieję.
.
Jestem śpiąca, ale nie chce mi się wstać, żeby się położyć. Jest mi zimno, ale nie chce mi się odkryć, żeby się przykryć. Śpiąco mi, ale boję się zasnąć.
Kto zgasi światło?

/nie bój się, k., to, że jest zwyczajnie dobrze wcale nie znaczy, że coś się posypie w najmniej oczekiwanej chwili, nie nie – nie będzie wcale źle. Nie ma prawa być!/

wtorek, 20 grudnia 2005

…parmi les flocons de neige.

Zasypało Łódź. Czysto tak. Śnieżnie.
Nieświątecznie.
Zbankrutowałam się na prezenty. W portfelu bezpiecznie ukryty bilet do domu na jutro i nieważne rachunki ze sklepów. Drobiazgi dla wszystkich czekają w reklamówce koło biurka.
Z parapetu uśmiecha się zmęczony przeprosinowy tulipan z przyschniętymi płatkami. W tymczasowej klatce tuli się do siebie kłębek składający się z czterech szczurzych dam. Na szafce spiętrzony stos książek. Zakatarzony nos, przykryte niebieskim polarem drżące ramiona. Lekki stan podgorączkowy. Gwałtowna niechęć do genetyki i analizy ostatniej sceny ‘Przedwiośnia’.
.
Robię postępy. Co wieczór nie mogąc zasnąć mamroczę w myślach słowa w formie niezmienionej od lat. Od czasów, kiedy każdego dnia klękałam obok babci, opierając łokcie na krawędzi łóżka, wpatrzona w oprawiony w stare nadgryzione zębem czasu ramy z ciemnego drewna obraz Jezusa w cierniowej koronie. Uspokaja mnie. Wreszcie zwalniam. Nie biegnę przez chwilę, zatrzymuję się obok małej klęczącej dziewczynki. Czuję jej tęsknotę za mamą, czuję żal, czuję obojętność wobec ładnych ubranek, BoboFrutów, pomarańczy i oryginalnych lalek Barbie, których zazdrościły dzieciaki z całej okolicy. Czuję rodzący się bunt. Czuję zapowiedź długiego odejścia.
/Nie spodziewałam się, że wrócę, że będę chciała wrócić kiedykolwiek/
Ale jest tam siła i mocna wiara babci. Jest jej pewność w sens. W niezbadaną obecność. ...tej samej babci, która dziś jest tak delikatna i krucha, której bez powodu pękają żyły, która mimo faktu, że dobrze zna ból, pozostaje wierna i przekonana o jedynej prawdzie.
A ja - ciągle zagubiona między płatkami śniegu.

niedziela, 18 grudnia 2005

Co się z tobą stanie, gdy ci ufać przestanę…?

Czy można w jeden dzień zburzyć to, co z takim szaleństwem w oczach budowaliśmy przez ponad półtora roku?

Czy można w ciągu jednej kłótni zranić się tak mocno, by nigdy nie dało się zapomnieć tych słów?

Zmienić wszystko?

- Można.
.
.
.
Nie wiem, czy uda nam się to naprawić. Będziesz musiał się postarać.
Bardzo.

środa, 14 grudnia 2005

Miasta i szczury, wymieszane z próbą dojrzałości.

Szliśmy z mapą w torbie, trzymając się za ręce, oboje jakby przesiąknięci Łodzią, chłonący atmosferę z dziwnym wrażeniem, że nie jesteśmy dopasowani do krajobrazu. Przyzwyczajeni do wszechobecnego brudu i szarości ulic, osaczeni przez nagłą mnogość kolorów straciliśmy na chwilę głowę. Ja, zapatrzona w budynki Starego Miasta, przy okazji zaczytana w informacje o prowadzonych tam wykopaliskach, chciałam jak najmocniej poczuć i posmakować, jak brzmi echo odbijające się niespodziewanie wśród murów i świątecznych świecidełek, jak szorstkie są ściany kamienic. Artur oczywiście wolał sprawdzić elementy nieco bardziej praktyczne i nowoczesne. Jakoś się dogadaliśmy.
Drażniła mnie ta świadomość, że ludzie tam są jakby inni, że po nas widać tą małomiasteczkową łódzkość, naszą ciekawość i nieznajomość miejsca.
Mijając budynki Uniwersytetu, rozglądałam się podświadomie szukając. Oczywiście nie spotkaliśmy Szymona, ani tym bardziej Janusza, co z pewnością wszystkim nam wyszło na zdrowie. Kiedyś będę się bardzo starać, by wszystko toczyło się od dawna ustalonym rytmem, bez niepotrzebnych wstrząsów i bolesnych potknięć.

Warszawa. Warszawa. Warszawa.
Obca jeszcze, ale dziwnie bliska.
Odnajdziemy się.
.
.
.
…Iskra odejdzie jutro, w dniu naszej próbnej matury z polskiego. Artur będzie ją trzymał, nie chcę, żeby umierała na obcych rękach, a nie damy rady same, ja ani Amanda. Chociaż mam świadomość, że zrobiłyśmy chyba wszystko, żeby się udało i ciągle tli się jakaś resztka nadziei, że może, może…
Nie. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Ona cierpi. Zupełnie niepotrzebnie, bo to nie ma najmniejszego sensu, nie ma szans…
Iskierka… mój biedny, kochany okruszku…
Ta walka zakończy się wielką przegraną.
/…przepraszam, maleńka…

niedziela, 11 grudnia 2005

Strachy nocne.

Skrobie coś na strychu.
Chowam się pod kołdrę. Znikam się.

Wołałam cię dziś ponieważ chcę, żebyś był. I odgonił ich wszystkich, jednym gestem.
Oni nie chcą mnie słuchać.

Wampiry, duchy, diabły i koszmary. Wynocha. Natychmiast. Już!
Proszę mnie schować, proszę uspokoić, jestem rozdygotana, głodna, bojąca, roztrzęsiona, jestem
- nieobecna.

Nie dziś, nie teraz, nie w tym świecie, nie na tej stronie, nie ta książka, kochanie.
Nie szukaj mnie tu.
Zniknęłam się.
Wstanę jutro, więc może pozbieram wszystkie kawałki porozrzucane nie wiadomo gdzie.

Może posklejam.
Się.

piątek, 9 grudnia 2005

Nic nie mów.

Po prostu płakać, siedząc obok niej na krawędzi szpitalnego łóżka, trzymać ją za zsiniałą od popękanych żył dłoń, dłoń z wbitym wenflonem, sączącą się kroplówką, patrzeć na jej uśmiech, na spokojne oczy, potargane włosy, patrzeć na zsiniałą od popękanych żył dłoń ściskającą lekko moje palce, patrzeć, słuchać jej głosu, codziennych wyrzutów, że schudłam, jestem blada, oczy mam podkrążone i na pewno nie jadłam dzisiaj śniadania, słyszeć dumę w jej głosie kiedy pyta mnie o tę olimpiadę z francuskiego, czuć jej słabą zsiniałą dłoń w mojej dłoni, czuć jej delikatność, kruchość, chcieć powiedzieć jej jak bardzo ją kocham, jak się martwię i jak tęsknie, i nie szepnąć ani słowa.

Płakać, płakać, płakać.
Teraz.

czwartek, 8 grudnia 2005

Fragile dreams.

Szliśmy trzymając się za ręce. Było ciemno. Z nieba sypały się posklejane płatki, łączące się z błotem na ulicy i chodnikach w brejowatą maź. Patrząc na uciapane buty marudziłam, że zimno, że mokro i brzydko. Powiedział, żebym popatrzyła w górę. Niebo takie piękne. Nieważne, co dzieje się na ziemi.
.
Zdziwiłam się, bo to zawsze odwrotnie przecież. To ja wiecznie w jego towarzystwie z głową w chmurach nie patrzę pod nogi. A on ciągle jeszcze dziwi mnie, po cichu odkrywam kolejne fragmenty, chociaż kiedyś tak szczelnie bronił dostępu do siebie, on, zawsze tak pewny i opanowany, tak, opanowany to dobre słowo, w przeciwieństwie do mnie, do mnie płaczącej, kiedy jest smutno, i śmiejącej się kiedy można się śmiać.
.
.
.
W mikołajkowym prezencie dostałam fikusa z poskręcanymi listkami. Wiedział, że brakuje mi w bursie zieleni na parapecie. Na zarzuty, że zupełnie nie ma czasu i mijamy się, mieszkając dwa piętra od siebie, przyszedł do mojego świata, zawężonego do rozmiarów łóżka i szafki obok, oraz kawałka pomarszczonej wykładziny, przytulił, okrył kocem. Obrażona odwróciłam się do kaloryfera i oznajmiłam, że będę spać.
Na co on, że dobrze, poczeka aż zasnę i pójdzie do siebie (o już, uważaj, bo cię wypuszczę… pomyślałam, chowając się w jego objęcia i czekając, aż pocałuje mnie delikatnie w zupełnie niechcący i przypadkiem odkryte ramię). Pocałował.
Zasnął pierwszy.

’Zgasła na oknie pelargonia

Palił się tylko nade mną
twój oddech

Z głową przechyloną
przez krawędź księżyca
spadłam na dno nocy’
( ‘Chwila’ M. Hillar )


.

(Z Babunią lepiej. Głos mamy – zdecydowanie spokojniejszy. Tata zabierze mnie jutro do domu. Zwolnię się z ostatniej lekcji. I do szpitala, biegiem, biegiem. Z paczuszką herbaty i ciepłymi słowami.)

środa, 7 grudnia 2005

Upiornie zimny ranek.

Opuchnięte powieki, skołatane myśli.
I nie wiem, czy leżąc wieczorem bezsennie w łóżku dzielonym z pluszowym misiem rzeczywiście po raz pierwszy od ładnych kilku lat świadomie powiedziałam po cichu słowa modlitwy, czy tylko mi się śniło.

poniedziałek, 5 grudnia 2005

Deszcz, deszcz pada…

Specjalnie dla mnie przyszła w piątek na górę, przyniosła kubek gorącej herbaty jabłkowo-różanej, siedziała obok na krawędzi łóżka i pytała o wszystko, a ja opowiadałam o odwołanym kursie, o Warszawie, do której w końcu nie pojechałam, o szkole i planach. W niedzielę specjalnie dla mnie stała przy kuchence, szykowała obiad, i jak zawsze narzekała, że nie spakowałam prawie nic do jedzenia. 
Marudzisz, Buniu, buziak w policzek przelotem na dowidzenia i biegiem na przystanek.
W plecaku jak zawsze mały album ze zdjęciami w ciemnoszarej okładce.
.
I dzisiaj w południe jeszcze chwaliłam się mamie smsem czwórką plus z polskiego i piątką z historii, i jeszcze było ‘super’, a wieczorem podczas wieczoru u Amandy telefon, że babcia leży na chirurgii, że atak, że trzustka.
Wbiło mnie w krzesło.
.
BaBuniu…

/tak strasznie, strasznie zimno/

‘Między krzesłem a podłogą wszystko po staremu.’

'gdy z nieba spadnie biały śnieg przysypie ciebie i mnie,
a czarny kot przejdzie nam drogę…

czasami lubię jak ktoś mnie obserwuje i patrzy na mnie
i mówi że mnie lubi’
( 'Amsterdam' Negatyw )
Jesteś jedną z kilkudziesięciu osób, które tu zaglądają. Myślę, że czasami mnie czytasz. Wiesz, coraz częściej zastanawiam się, kim jesteś.
I czy to ma jakiś sens.
(?)
- Pogadamy?
.
( ‘Zazdrość’ Hey )
Tak tak. Wiem, że tak serio to ja nie jestem okej. Bo przecież. Jaka ja, a jaki on. I co on, a co ja, i wakacje, itakdalej (zasłona milczenia). I w ogóle co ja myślę. On? Nniieee.
/To czemu, k., nie mogłaś zasnąć, bo szalałaś z bólu, że ON tam jest, że ONA, i że najgorsze – wódka.
’k., naprawdę myślałaś, że mógłbym cię zdradzić…? Naprawdę się bałaś…? Głuptasie…?’
Tak, bałam się. I wiesz, czego jeszcze, i dlaczego A. Oboje wiemy, prawda? Więc boję się o ciebie, o nas. Oboje to znamy, więc proszę.
Obiecujesz? Obiecałeś!
Więc nie, nie przestałam ufać. Nie zawiodłeś. Po prostu pamiętaj o naszej dzisiejszej rozmowie. Po prostu pamiętaj, jak jest. Pamiętaj, że… boję się, że usłyszę kiedyś od ciebie słowa, po których trzeba będzie zniknąć, by leczyć niewidzialne rany. Jak to nieraz bywa, w czasie teraźniejszym.
.
.
.
Ewunia wróciła ze szpitala cała pokłuta, komentarze na temat polskiej służby zdrowia wyślę w kosmos, bo nie przystoi kobiecie bluzgać w sposób tak wulgarny jak bym chciała.
/Bąbelku, dobrze, że wyzdrowiałaś, twoja głupia stara siostra bardzo cię kocha, nie rób jej tego nigdy więcej, mój mały Bąbelku-Kropelku.
.
Pokasłuję.
(- mam świetny pomysł na sen.)

wtorek, 29 listopada 2005

I’m think I’m paranoid.

Jestem gotowym do erupcji wulkanem. Garnkiem gotującego się mleka. Nerwy napięte do granic możliwości drgają wściekłością, chociaż jeszcze próbuję się hamować, resztką sił. 

Nie mogę zasypiać, przeszkadzają mi odgłosy nocy, przeszkadza mój własny oddech. Nie mam siły wstawać, dreszcze od otwartego okna, przy którym Magda ma zwyczaj studzić poranną kawę. Brak koncentracji w szkole i na sprawdzianie z francuskiego całe zadanie piszę w conditionnellu drugim, chociaż w poleceniu jasno wytłuszczone, że ma być w trzecim. Umieram na filozofii, resztką świadomości przywołując mądrą minę, by przypadkiem komuś do głowy nie przyszło, że mam w dupie Kanta i jego idealizm transcendentalny, deontologie, niebo gwiaździste, imperatywy hipotetyczne czy kategoryczne, jest mi to naprawdę najzupełniej obojętne, wszystko, nawet to, że Galileusz kazał kulom spadać. Na matematyce pozoruję działanie nie znając wzorów z kombinatoryki i przyswajam sobie naprędce strzępy wiedzy z chemii, kiedy to z kolei modlę się, by pani SS przypadkiem nie wpadła na pomysł zaproszenia mnie do tablicy. Religię traktuję jako okazję do odrobienia pracy domowej na korepetycje z francuskiego, gdzie typowe zwroty listu oficjalnego przeplatają się z dyskusją na temat badań prenatalnych i poprawianiem błędów w expose Przemka.
Mylę kosmiczne tematy etre i faire w passe simple, mylę futur anterieur z subjonctif passe, mylę podłogę z sufitem i dywan z tapczanem.
Jest zimno i ciemno, a autobus nie przyjeżdża. Trzy autobusy nie przyjeżdżają. Później w środku jest towarzystwo 3 panów z piwem i babsko szarpiące niemiłosiernie przestraszonego kundelka na smyczy. Jest starsza kobieta, której ustępuję miejsca i stoję, stoję, czekam, aż zamajaczy właściwy przystanek, ze sklepem spożywczym obok, ale będę głodna, bo ‘przepraszamy, bankomat chwilowo nieczynny’, a osiem groszy w kieszeni.

W pokoju pusto, ale okno na oścież, temperatura znacznie poniżej dopuszczalnej normy, lekki stan podgorączkowy i miłość do kaloryfera. Sen się skrada na palcach, nie do końca przekonany co do słuszności swoich działań, bo przecież ‘Przedwiośnie’ i mnóstwo roboty z francuskiego na jutro do okiełznania. I co? Tak, one wracają, więc cisza nie ma szans, umiera przygnieciona wściekle głośnym chichotem Magdy oraz słodkim i fałszywym lizodupnym głosem Gosi, z którą coraz bardziej oficjalnie zaczynamy traktować się jak powietrze. Telewizor. Radio. Zebranie mini kółka adoracji serialowej. Uszy puchną od idiotyzmów przepełniających pustkę dyskusji o niczym.

Arturowi się dostaje za niewinność. Ale koniec tego. Niczym sobie na to nie zasłużył.
…co nie zmienia faktu, że balansuję na krawędzi cienkiej czerwonej linii. I nie chciałabym być w skórze tych, którzy sprawią, że dam jeszcze jeden krok do przodu.
/nienawidzę tego miejsca.

(Boli mnie głowa.)

sobota, 26 listopada 2005

Powidła śliwkowe i sens życia.

Sms od Teodora ‘wymień 10 powodów, dlaczego warto żyć’ w trakcie ważnej rozmowy, jednej z wielu ostatnio, które ciągną się niedokończone, które składają się na jedną wielką wymianę myśli, pełnych strachu, nadziei, doświadczeń, oczekiwań, pragnień i niepewności.
/Co będzie jutro?

Jak zawsze chciałabym pomóc, być obok, trzymać cię za rękę i w razie potrzeby patrząc w oczy powiedzieć ‘jestem, nie bój się’. Jak zawsze skończy się na tym, że to będą tylko słowa, śmieszne w kontekście sytuacji, w dodatku wysłane w obojętną przestrzeń.
- Ale ja i tak wierzę, bo to musi potoczyć się po naszej myśli.
Proszę, wygraj tę bitwę i nie bzdurz więcej.
Będzie banalnie dobrze.
.
Babrząc łyżeczką w słoiku powideł śliwkowych topię kompanię niewesołych myśli i dumam nad charakterem losu - chochlika. Przewrotny, złośliwy, wydawać by się mogło - demon. Ale…
Cała rzecz w tym, żeby żyć. I udowadniać mu, kto tu tak naprawdę rządzi.

środa, 23 listopada 2005

Ćśśśszaaa…

Wiesz jak niesamowicie przeszkadza ci włączony ciągle telewizor pełen idiotyzmów, kiedy ty naprawdę musisz się uczyć? Wiesz jak głośno tyka zegar, buczy lodówka, chrapie współlokatorka, kiedy z bolącym migdałem lewym i pękającą głową wreszcie kładziesz się spać? Wiesz jak permanentnie wkurwia cię człowiek myjący naczynia w zmywalni prawie-że-naprzeciwko? A może wiesz, jak to jest, kiedy już prawie zasypiasz, a nagle ktoś włącza suszarkę, tuż nad twoim uchem, w pokoju obok?

Och, no tak, zapomniałam. Nie mieszkasz w bursie.
Nie wiesz.
(miłych snów.)

niedziela, 20 listopada 2005

Echosystem, czyli 'ja na imię kaśka od kołyski mam'.

'Ja zawsze byłam jakby obok
zanotuj, że byłam
jestem
będę

ja zawsze biegłam jakby pod prąd
zanotuj, że biegłam
biegnę
i będę biec...'


/Właśnie odnalazłam się w nowej płycie Hey'a.
.
Słuchawki, laptop, nieprzepuszczalna ściana antytelewizorowa, dużo ciepła dla A. za płytę i pochwałę własnoręcznie przeze mnie zrobionego obiadku, pełno wiary w ludzi dzięki Mirei, która zaopiekuje się szczurzyskami aż do marca (i wbrew obawom jej kawałek Widzewa jest zupełnie blisko, więc jutro herbatka o 15.00), mnóstwo uśmiechu dla taty, który nie tylko zawiózł do Łodzi razem z ogonami i klatką i całą tą stertą rzeczy które zawsze ze sobą targam, ale i przyniósł latarkę i nie wściekł się, kiedy tuż przed planowanym wyjazdem Iskra zeskoczyła ze mnie i schowała się za meble w kuchni...
.
..
...
'A Ty kim?
kim dla mnie mógłbyś być?
może czymś w dotyku miłym
tak jak plusz??...'

.....?

piątek, 18 listopada 2005

Słowa nie do powiedzenia.

‘Widzisz, i ty też byłaś kiedyś taka jak Ewa, i ja… Wiem, jestem szorstki, może nie umiem okazać… Jeśli coś masz jeszcze mi do powiedzenia, powiedz. Ja wiem, że nie umiem, że nie zawsze jak bym chciał...Ale ja… wiem, że jestem szorstki i… wiesz.’ - Plątał nieskładnie odwrócony przodem do kuchenki, po tym jak zdjął Małą ze swoich rąk i posadził ją przy stole, nie patrząc na mnie.
.
/Tato, czyżbyś chciał powiedzieć mi, że kochasz?
Mimo wszystko?/

czwartek, 17 listopada 2005

'Nie pytaj mnie, skąd o tym wiem - opowiem ci o tym innym razem...'

Szła swoim zwykłym śpiesznym krokiem mijając kobiety i mężczyzn ziejących papierosowym dymem i parą z ust, nosów, drzewa zrzucające resztki zmarzniętych liści i psy czujące się idiotycznie w kolorowych sweterkach robionych na drutach przez starszą panią w kapeluszu, nie oglądając się za siebie, mimo wiatru wiejącego w oczy, pseudo płatków nagłego śniegu, który pojawił się bez zapowiedzi na przekór pogodzie, która cały czas zdawała się przekonująco kłamać, że zima nigdy nie nadejdzie. Omijając wzrokiem okna mieszkania, w którym teraz światło innych ludzi zdaje się mówić szyderczo, że tamto, że tamto było oczywiście wiadome, że nie skończy się dobrze, mimo wszystko. W głowie huczał jej potok myśli zalewających zdrowy rozsądek i przywiązanie do rzeczywistości, zdających się krzyczeć, że sama wiedziała w co się pakuje i tanie mrzonki rodem z mdłego i przewidywalnego od początku do końca romansu wydają się być śmieszne teraz, kiedy życie pisze ciąg dalszy. Tak, czuła się jak bohaterka jednej z przygniecionych gazetami książek, leżących w kiosku za jedyne 9,99. Próbowała zniknąć pod kapturem czarnego płaszcza, stopić się z szarością kamienic i wczesnego wieczoru, ale przeszkadzał w tym bordowy szalik, psujący ogólną nijakość. Chciała mówić, pisać, wyzbyć się raz na zawsze całego żalu przepełniającego tamten pozornie szczelnie zamknięty fragment, z którego od czasu do czasu sączyło się niezdrowe i irracjonalne poczucie winy, świadome własnej niezgodności ze stanem faktycznym. Jak zawsze w takich chwilach, nie było w pobliżu nikogo i niczego, co mogłoby jakkolwiek pomóc. Przygryzione wargi, zaciśnięte pięści, kiedy stała sama na przystanku, tym samym, który tyle razy był świadkiem ich tęsknoty zanim jeszcze nadjechał autobus. To już przeszłość, nienawidzi, i nie ma się co dziwić.  Jak mogłaś. Jak mogłaś, skoro tak bardzo go kochałaś, zranić tak mocno.
- Nie mogła.
Musiała.
Ale on nie wie.
Nie będzie okazji ani potrzeby, by tłumaczyć.
Wszystko pozostanie po staremu, a ona za jakiś czas zepchnie wszystko w kąt, aż do następnego razu.
.
Szła swoim zwykłym śpiesznym krokiem mijając kobiety i mężczyzn ziejących papierosowym dymem i parą z ust, nosów, drzewa zrzucające resztki zmarzniętych liści i psy czujące się idiotycznie w kolorowych sweterkach robionych na drutach przez starszą panią w kapeluszu, nie oglądając się za siebie, mimo wiatru wiejącego w oczy, pseudo płatków nagłego śniegu, który pojawił się bez zapowiedzi na przekór pogodzie, która cały czas zdawała się przekonująco kłamać, że zima nigdy nie nadejdzie. Przymykając powieki widziała siebie, nagą, wtuloną w jego bezpieczne ramiona, lepiącą się do niego jak zachłanne dziecko proszące o więcej słów i gestów, bojącą się, że wyjdzie trzaskając bez powodu drzwiami, że zostawi ją samą w towarzystwie chłodnego kaloryfera i miękkiego koca, w pustym pokoju. Widział to absurdalne rozdygotanie i źle ukrywany smutek, nie wiedział dlaczego, ale mógł się domyślać, że to tamten, on, wrócił w nocy i obudził snem dawno przyschnięte wspomnienia. Bardzo się starał, by znów zapomniała. Stojąc na szarym przystanku, jeszcze czuła na udach jego mocne i delikatnie błądzące dłonie, mimo przejmującego zimna, które wdzierało się pod płaszcz tysiącem kłujących igieł, przed którymi nie chronił jej nawet pozostawiony przez niego zapach.
Nie patrzyła w żadne dręczące światłem okna, wsiadła do autobusu myśląc tylko o tym, że chce, by znów przywitał ją pocałunkiem w czubek zaczerwienionego nosa z dwoma kubkami gorącej herbaty na stole.

niedziela, 13 listopada 2005

Śniłeś mi się wczoraj. A może tylko mi się śniło.

Stałeś w sklepie, tak zwyczajnie, gadaliśmy o śwince morskiej czy może innym zwierzaku, nie wiem, skąd świnka, wolę szczury. Ale gadaliśmy, a ja zupełnie nie wiedziałam, że nie żyjesz. Uśmiechałeś się do mnie, jak zawsze, jak kiedyś. A ja zupełnie nie wiedziałam, że umarłeś. Że zrobiłeś to sam, chociaż może tamtej nocy, wtedy, może wtedy stałeś przez chwilę pod moim domem, podobno szczekały psy. Więc może stałeś i chciałeś zadzwonić, wejść, pogadać. A ja spałam, zupełnie nie czując. Nie zadzwoniłeś, wróciłeś do siebie. Nie widziałam cię odciętego ze sznura, ale wiem, że była drabina. O czym myślałeś? Byłeś pewien, że właśnie tak? Dlatego dzień wcześniej powiedziałeś mi tamte słowa, których sens stał się jasny dopiero kiedy ty, kiedy krzyk i płacz i totalna bezradność, bezsilność i to, że zupełnie nie wierzę, by to było możliwe, że nie żyjesz? Oni kłamią. Oni wszyscy kłamią, bo nigdy nie wiedzieli. Nie rozumieją nas. Nigdy nie rozumieli.
- Dla nich jesteśmy zbyt zarozumiali, by liczyć się z innymi. Nie umiemy słuchać, przekonani o swojej wyjątkowości i wyższości, wszystkich mamy za nic.
Jestem taka sama jak ty, coraz częściej to słyszę. I wiesz. Dumna jestem z tego. Ale brakuje mi ciebie, bo tylko ty tak dobrze rozumiałeś, bez słów. Bo jesteśmy tacy sami.
Byliśmy, ty byłeś. Ja – jestem, czy może staram się być.

Świnka morska jak czysty absurd, ale liczy się fakt, że wreszcie do mnie przyszedłeś. Chciałeś brązowo-czarną…
.
Tylko dlaczego obudził mnie nie włączony budzik dzwoniący kilka razy, dlaczego taki uparty i zupełnie nie na miejscu, przecież nikt go nie prosił? Nie wiem, gdzie dzwonił, brzmiał jak z innego pokoju, innego piętra albo innego stanu świadomości. Było po 5.40. Chciałam wrócić w sen z tobą, ale poszedłeś, zniknąłeś, czy może zdmuchnął cię ‘przeciąg trzaskający złudzeniami’. Nie wiem.
Ale teraz boję się zgasić światło.

czwartek, 10 listopada 2005

Szaro i zimno. Tusz do rzęs rozmazany na policzkach.

‘Przyjaźń między kobietą i mężczyzną istnieje… do pewnego momentu.’
Taki mały wniosek podsumowujący dzisiejsze spotkanie z Cezarym.
Mimo wszystko będę się starać, bo to ważne dla mnie, żeby byli ludzie, którym mogę ufać, których potrzebuję, i którzy pozwalają mi być potrzebną.
.
.
W autobusie przez chwilę pachniało mandarynkami, a ja nie wiedzieć czemu poczułam zapach i smak pieczonych kasztanów, tych spod katedry w Strasbourgu albo starego centrum Colmaru. Kalejdoskop wspomnień, kolorowe szkiełka, widokówki, zamki, ciasne uliczki, wąskie zakręty, góry, winogrona i śnieg, przeplatały się z głosami tamtych ludzi, z tamta mną, z innym zupełnie czasem.

Duchota i ścisk zmiotły kasztany.
Spłynęły po zaparowanej szybie niezauważone szarą mżawką.
.
.
.
W domu nie jest dobrze. Nie jest, bo ojciec znów. A na dokładkę w gościnie wujek, czyli jego brat. Starszy, więc się nawalił jeszcze bardziej niż on. I próbował się czepiać. Paskudnie olałam. Grzecznie. Ale paskudnie. Nie mam najmniejszej ochoty na pijacki bełkot. Wystarczy, że kolejny raz usłyszałam o sobie kilka miłych rzeczy.
Boli mnie ton jego głosu. I to spojrzenie, mówiące więcej niż słowa.

I nie wiem zupełnie co robić. Chciałam szczerze porozmawiać z tatą.
Ale taty nie ma.
Ojciec zawładnął światem.

sobota, 5 listopada 2005

‘Dokładnie, precyzyjnie, tego wymagamy!’

‘Dzień dobry, nazywam się tak i tak i tak
Mam przyjemność z państwem egzamin przeprowadzać
Ale lepiej jest jednak od razu zapłacić
Bo w sumie kto nie płaci, ten tylko czas swój traci
Znam tu wszystkich egzaminatorów na Bema
Przekupnych, nieprzekupnych, ale nieprzekupnych nie ma
To listopad. Wszyscy założyli ciepłe swetry
Źle stanąłeś, za blisko cztery milimetry

Prawo jazdy!’
( ‘Prawo jazdy’ Kazik )



/'Spo-koj-nie! to tylko'...
Jeśli to możliwe, na najbliższym skrzyżowaniu w lewo/


Jedno słowo:
pozytywnie.
Zdałam.

Sen jaki złoty? Do czterech razy sztuka?
Czyli – czy oblewając dwa miesiące temu jeździłam gorzej? Jeśli od tamtej pory do wczoraj wieczorem nie siedziałam za kółkiem nawet minuty?

’Tu masz cztery nazwiska - trzy są do oblania'…

Na pięcioosobową grupę z uśmiechem na ustach z samochodu wysiadłam aż ja.
Po czym spłynęła na mnie świadomość. Pobudka o piątej, brak śniadania, cztery godziny ostrego schizu na wolnym powietrzu i macica wyginająca się we wszystkie strony.

/Jestem z siebie dumna.

środa, 2 listopada 2005

Brzdęk.

Było tak pięknie, kiedy szepcząc pod kołdrą odpływaliśmy coraz szybciej, bliżej, kiedy…
…ktoś zapukał do drzwi.

Stado motyli zostało przyszpilone do ściany.
Gwoździem.

poniedziałek, 31 października 2005

Wcale-nie-jest-mi-przykro.

Stojąc nago przed lustrem, patrzą na mnie jego oczy. Kształt jego twarzy, nos, włosy. Przyglądam się i widzę go w sobie. Mojego ojca.
Mówię do siebie kilka słów, w których pobrzmiewa ton jej głosu. Patrzę na brzuch, uda, piersi, poznając znajome tendencje do tycia. Podnoszę ręce do światła, porysowane drutem i mahonią, lekko opuchnięte, zmęczone, nawet ten sam kształt paznokci. Dłonie mojej mamy.
.
Wczoraj w nocy, słowa jak żyletki tnące najczulsze miejsca. Jak zawsze nie pomyślane nawet zarzuty, rzekomo moje. Jak zawsze przekonanie o jedynym i słusznym własnym zdaniu. Bardzo gorzkie. Wyciąganie spraw odległych tak bardzo, że aż w danej chwili absurdalnych.
‘Jesteś taka… taka… zimna.’ Jak bardzo trzeba być zaślepionym wódką, żeby nie widzieć tego jak bardzo wcale-nie-jest-mi-przykro?
Zdziwiony, bo 2 lata temu z domu wyjechało potulne dziecko, które dzisiaj nie boi się powiedzieć głośno tego, co myśli. Które, co gorsza, mówi prawdę, chociaż jest ona nie do przyjęcia, więc prawdą być nie może. Nie może – więc nie jest. Dziecko kłamie. Dziecko nie ma racji, jest tylko dzieckiem. W dodatku niewdzięcznym.
Więc można krzyknąć ‘zamknij się’. Więc można wiele więcej. Więc można nie widzieć tego jak bardzo wcale-nie-jest-mi-przykro.
.
Przed zaparowanym lustrem, patrzą na mnie jego oczy, które widzę w swojej twarzy. Mówię ‘jesteś silna’. Chowam się w przyjaznej substancji. Wymieszana ze łzami powinna łagodzić.
Parzy.
.
Wanna pełna bezgranicznego smutku.
Kocham cię, ale nienawidzę.
Nienawidzę, ale cię kocham.

/Gubiąc się w pytaniach do siebie samej/
.
Tato. Musisz wiedzieć, że nie przeproszę. Będziemy się mijać urażeni, pełni oschłości i dumy. Ale nie zrobię tego mimo jej próśb i starań. Za dużo się tym razem dowiedziałam, by móc tak łatwo zapomnieć.
By móc kiedykolwiek.

A skoro jestem dokładnie taka jak Kamil, czyli nie taka jakbyś chciał, skoro zachowuję się tak samo jak on – to może tak samo skończę?

/Na ile jestem silna?/
.
Kocham cię, tato.
Nienawidzę, kiedy pijesz.

wtorek, 25 października 2005

‘Będzie tak. Oby tak nie było.’

'A oto gwiazdy.
Lśnią z dawną siłą.
Jak gdyby ciebie nigdy nie było.
Może tak było?'
( Josif Brodski )


Myślę znów o tobie, ponieważ za oknem wieje chłodny wiatr, który niesie melancholię i smutek. Ponieważ zapominam. Czasami nawet pozwalam sobie na myśli, że ta czarna płyta z napisem jest urojonym pomnikiem kogoś. Ktoś jest postacią abstrakcyjną. Nie istnieje w zakurzonych zakamarkach mózgu, nie bywa przywoływany skowytem wspomnień. Nie mami znajomym zapachem, pomyloną barwą głosu. Jego zdjęcia przestają powodować ostry skurcz. Nie plącze rozgorączkowanych myśli.
Ponieważ ktoś jest postacią abstrakcyjną. Nie jest tobą.
Świadomość tego, że ktoś składa się z oblepionej robactwem martwej tkanki nie boli. Zaplątana w koszmarze wizja nienaturalnego grymasu i sznura na szyi nie przyprawia o paniczne poczucie lęku.
Ponieważ ktoś jest postacią abstrakcyjną, obcą, odległą.

Ty –
składasz się z wielu zdań wyrytych po wewnętrznej stronie serca.

'Między nami popłyną
miesiące, potem lata. Szeroką strugą,
korytem głębokim. Mętna rzeka, gęsta jak krew.
Niespiesznie. Będzie cicho, coraz ciszej, ciemniej.

Czas nie skrzepnie.
Jest nie do zatamowania.
Wszak płynie z żywego źródła rany.

Obmywa cierpliwie grudki
pamięci. Każdą, długo, skutecznie

aż do kości
milczenia.

Ten
wiersz
jest
zamiast
krzyku'
( ks. Jerzy Szymik )


/ 'Miejsca dla niecierpliwych w niebie nie ma'...?

Ja - sowa.

‘moim sąsiadem jest anioł 
on strzeże ludzkich snów
dlatego wraca późno do domu
na schodach słyszę dyskretne kroki
i szelest
zwijanych skrzydeł

on rano staje w moich drzwiach
otwartych na oścież
i mówi:
twoje okno znowu
świeciło długo
w nocy’
( H. Poświatowska )

Jestem sową, ptakiem nocnym, nie potrafię skupić się na działaniu kiedy na stoliku obok brzęczy włączony telewizor, trzaskają drzwi, a z przeciwległego łóżka dobiegają tajemnicze głosy mamroczące coś o podziale władzy w starożytnym Rzymie lub inne dyskutujące na tematy marynistyczne (znaczy, o dupie Maryny).
Kiedy teoretyczna cisza nocna zabarwi korytarz elementami spokoju, a współlokatorki wreszcie położą się spać, ja wyciągam milion odłożonych rzeczy. Słyszę jak Paulina mówi przez sen, Magda zgrzyta zębami, a Gosia pojękuje od czasu do czasu (mi zdarza się drżeć, kiedy śnię, że spadam).
Siedzę więc do późna, po to, by rano wyłączyć dręczący budzik i zaspać na matematykę. Bywa też, że stoję na przystanku w biegu na drugą lekcję ze świadomością, że w szkole właśnie brzęczy dzwonek, a za chwilę na francuskim pani profesor rozda kartki z zadaniami. Do szatni wpadam galopem, prawie spadam ze schodów i rozwiązane sznurówki nie mają tu nic do rzeczy, barbarzyńsko zmiętolony mundurek błaga o litość,                  a przerzucony przez ramię plecak ciąży niemiłosiernie. Uff. Prawie się nie spóźniłam. Jaki cudowny początek dnia… dalej może być tylko lepiej. Prawda?
.
O godzinie 15.30 zwykłam mówić ‘dobranoc’.

poniedziałek, 17 października 2005

‘…to biegun ciepła, transcendentna energia.’

Chuchamy na skostniałe z zimna dłonie, śpimy w skarpetkach i swetrach. 
Bursa oszczędza, szkoda tylko, że odbije się to na naszym zdrowiu i trzepnie po kieszeniach porcjami antybiotyków.
.
Mały szybki seks w zamkniętym pokoju, do którego już po chwili dobija się ktoś, wymarzona noc, nierealna aż do weekendu, podczas którego i tak ze zmęczenia będzie chciało się nic. Nieważne. Dobrze, że jesteś.

Muszę zrobić na jutro ćwiczenia z francuskiego, napisać dwa wypracowania, przeczytać dwie książki, nauczyć się cudacznych rzeczy na sprawdzian z chemii, co do którego mam dziwne przeczucia na nie i na absolutną porażkę, co bawi średnio, ale nie jest aż tak ważne, by zbytnio się przejmować. Że się nie chce, to mało powiedziane. I że nic nie zrobię, bo już zaczynam zakopywać się pod kołdrę i rozleniwiać z pierwszymi przebłyskami ciepła, to pewne.
.
Tak, bo właśnie, jestem szalenie głodna, a czekolada z orzechami nie jest synonimem ciebie i dzisiaj…
to za mało.

/ ‘Wszystko nam się śni,
ja tobie a ty mi,
la la la…’
( ‘Fotografia’ Hey ) /

niedziela, 16 października 2005

Re-ne-sans.

Tak to się nazywa. Uczuć. 
Znowu potrafię się zachłysnąć czekaniem na ciebie i pocałunkiem na dworcu. Zapach czarnej Pumy, koc, bez koca, dłonie pod bluzką, bez bluzki, bez…
I tak dalej.
Dawno już tak nie było.
Trąca banałem. Ale.
- Kocham cię, A.

Jak ładnie powiedział Świetlisty, 'półtora roku to kolejny obrót w tańcu'. Tańczyć co prawda żadne z nas nie potrafi, ale mamy zamiar to zmienić. Na dobry początek będzie polonez na studniówkę, a po drodze może wymyślimy jakiś ciekawy kurs, upchnięty między jego matematykę i mój francuski.
(Chociaż najpierw zdam wreszcie to pieprzone prawo jazdy!)
.
‘k. się wyłączyła!’ rzekły odkrywczo dziewczyny zorientowawszy się, że od dobrych dwóch godzin stale im przytakuję i nie odpowiadam na pytania.
Chwała temu, kto wymyślił słuchawki i pliki mp3.
W przypadku ich braku musiałabym wystawić czyjś telewizor na korytarz. Tudzież zakneblować 100% współlokatorek.

Bo ja śnię dzisiaj, proszę państwa.
I jest pysznie.

sobota, 15 października 2005

O blogu słów kilka.

‘Pisz tak, jakby twoje opowiadanie miało zainteresować tylko małe grono twoich postaci, przyjmując, że sam jesteś jedną z nich. Tylko tym sposobem opowiadanie będzie zawierało życie.’
( ‘Ostatnia runda’ J. Cortazar )
.
Wskoczyłam przypadkiem na strony 11 i 13, między którymi rozciąga się widok na październik dwa lata temu. Coś zakłuło, coś się zaszkliło na powierzchni oka, wspomnienie pewnej nocy wywołało szybki skurcz i niepokojące kołatanie w dawno zamkniętej szufladzie.

Chwila w innej, marcowej, na stronie 45 - uspokoiła. Nagle, pospiesznie, bez zbędnych słów, gestów i min.

‘Powieść, do której nie mamy klucza. Nie wiadomo, kto jest bohaterem, ani czy jest to bohater pozytywny, czy też nie. Jest pewna ilość spotkań, ludzie, których czytelnik od razu zapomina, i inni, mało interesujący, którzy pojawiają się przez cały czas. Ach, jak źle urządzone jest życie. Człowiek usiłuje nadać mu pewien ogólny sens. Usiłuje. Ot, nieszczęśnik.’
( fragment ‘Mise a mort’ Aragona umieszczony w ‘Ostatniej rundzie’ J. Cortazara )



/klucz znajduje się
‘przy nadpalonych mostach
gdzieś pomiędzy wierszami,
na skrzyżowaniu słów niewypowiedzianych…'
( ‘Stąpając po niepewnym gruncie’ Pidżama P. )

.
.
.
Strasznie tu u mnie zimno.
Spróbujesz ogrzać?
(Może być szeptem.)

5 rano, znowu 5 rano, ubóstwiam 5 rano, 5 rano jest... piątą rano.

Dzień dobry, kocham cię… Artur, skarbie, bardzo się wyprowadzisz z równowagi jeśli zadzwonię dziś o piątej rano?

Raczej nie lubię października. Jest pełen handlu. Pełen targów. W mojej rodzinie odkąd pamiętam, czyli w zasadzie zawsze. I to cholernie, cholernie, cholernie męczące. Wstajesz na przykład o takiej piątej rano. Jedziesz, szukasz miejsca, kłócisz się o to miejsce, zajmujesz je całym sobą korzystając z najbardziej pierwotnych ( żeby nie powiedzieć – prymitywnych ) zasad, rozkładasz swój towar, rozkładasz kartoniki z cenami, rozglądasz się, spotykasz znajome od lat twarze, wypuszczasz się na mały rekonesans w celu względnego zorientowania się w liczebności i sile konkurencji, a następnie uwaga uwaga, czas start! Pierwszy klient, zgodnie z wszelkimi przesądami, ustawia ci handel na cały dzień. Musisz być przekonujący. Musisz być asertywny. Opanowany. Zdecydowany. Musisz zachować zimną krew i nie rzucać doniczką w klienta, który doprowadza cię do szewskiej pasji referując ceny i jakoś towaru konkurencji, wybrzydzając przy tym ile się da, bylebyś opuścił mu chociaż złotówkę. Bo opuściłbyś mu i ze dwie, ale jego postawa od razu utwierdza cię w przekonaniu, że wolisz zjeść tą wiązankę na obiad, niż ugiąć się pod presją owego typa ( owej typki? Bo przodują tu kobiety, płeć brzydsza z reguły jest konkretna do bólu, a po dokonaniu transakcji lubi sypnąć komplementem ).
I tak trwa ta zabawa, ja mam w głowie mini plan zajęć na popołudnie ( może pouczymy się wierszyka – ‘W pokoiku na stoliku…’ ) i tekst piosenki ‘Była sobie żabka mała ( le le kum kum… ), którą z lubością śpiewa ostatnio Ewunia. A w luźniejszych chwilach słuchawka w uchu pod czapką i np. ‘Imaginations from the other side’, co przydatne jest, bo odwraca uwagę od skretyniałych bab, według których wszystko powinno być im dane za darmo i to absolutnie oburzające, że upieram się przy minimalnej cenie, którą po prostu muszę za daną rzecz wziąć by do interesu nie dokładać.
Jak już szczęśliwie wrócimy do domu, przeliczymy kasę, obiadek, Ewka na kolanach, jakaś zdechła rybka, jakieś portretowanie kota fioletową kredką, szczur uciekający przed śmierdzącym lekarstwem - sama słodycz. Wieczór w piwnicy spędzony jako dłubanina przy kwiatkach, wiązankach - a jednak przyjemny – wreszcie chwila, żeby porozmawiać z rodzicami, siostrą, posiedzieć razem ze świadomością, że to jest nasza wspólna praca, że dzięki temu będzie lepiej. Że kupię nową płytę i w grudniu pójdę na koncert Heya i Strachów. Że mogłam wczoraj dać Arturowi mały prezent z okazji naszego półtora roku razem.
Półtora roku… Hmm. Ale o tym, to już może kiedy indziej.

/za 4 i pół godziny – piąta rano

wtorek, 11 października 2005

Niewyspana Nietzschem i pronoms relatifs.

‘Późno przyszedł sen 
przyszedł i był zły
nie mam siły na zabawę w miłość.’
( ‘Sic!’ Hey )


Napisz mi smsem. Przytul przez stałe łącze. Pocałuj kodem zerojedynkowym. Chociaż.

/Powiedz, że nie muszę iść jutro do szkoły/

Pluszak wyląduje obok zamiast ciebie.
Niewiarygodne jak potrafią dzielić, dwa piętra, osiem łóżek i szóstka współlokatorów.
.
Namiętnie Blind Guardian. Wcale się nie kojarzący.
A wcale.
’En l'hiver vient le froid, la nuit.’

poniedziałek, 10 października 2005

To ewidentnie ekspresywny barbaryzm w zakresie pola semantycznego wyjaśniony na przykładzie inercji myśli, czyli…

... test na czytanie ze zrozumieniem z języka polskiego. A ja śmiałam twierdzić, że nie jestem głupia. Byłam nawet skłonna bałwochwalczo tytułować się humanistką. Czy nadal przysługuje mi do tego prawo, mimo niejasnych 40% poleceń i przewidywanej niedostatecznej? 
Och, nigdy nie interesowały mnie mody językowe. A już jedyne słuszne i prawidłowe klucze odpowiedzi to absurd totalny.
.
Historia od I wojny światowej przez konstrukcję spadochronu do broszki w kształcie gąsieniczki wysadzanej szmaragdami.
I uwaga, bo w dekadenckich wierszach o mgle możemy natknąć się na ‘lekkie zwierzęta’, a w ogóle zaraz powiemy, że to niedźwiedź brunatny ze świstakiem pod pachą maszeruje! Ostatecznie - zawsze warto wybrać się do lasu podczas śnieżnej zamieci, by złapać jakiegoś zajączka dla głodnych dzieci i męża…

No, bo czy mamy wpływ na obiektywne cechy przynależności narodowych?
Nie! No, chyba że jesteśmy Majkelem Dżeksonem, to wtedy możemy kreować rzeczywistość.*

* k. bardzo pilnie uważa na lekcjach i skrzętnie notuje co ciekawsze kąski.
.
.
Iskra jest chora, wypieniężyłam się na weta kwotą niemal 60zł i oj… bardzo kiepsko. Będziemy spać pod mostem?

niedziela, 9 października 2005

Dziennik k.k.

A. się pogniewał, ponieważ jestem dziś zupełnie nieznośna. Straszna. Potworna wręcz, okropna, a nawet koszmarna Krytykuję go od rana, czyli godziny 4.50. Za co on się nie weźmie, czego nie zrobi, to źle, nie tak, beznadziejnie i w ogóle bez sensu. Czepiam się, wtrącam, krzyczę nawet. Do tego jestem niewyobrażalnie opryskliwa i cyniczna.
I w dodatku nie pozwalam się dotknąć.
Cóż rzec mogę na takie zarzuty?
.
.
.
.
.
.
Mężczyzno, zrozum, ja będę mieć okres.

Mimo jakże trudnego charakteru naszej bohaterki oraz ciężkich chwil, które właśnie przechodzi, dzień minął szczęśliwie, jeśli nie liczyć jednego podeptanego i urażonego męskiego ego oraz sterty rozjechanych na parkingu kasztanów.
.
Chciałam powiedzieć wszystkim, żeby nie dali się nigdy zwieść nazwie ‘handel obwoźny’. To się powinno nazywać ‘ciężka praca’. Wyobraź sobie, że pewnym momencie nogi wchodzą ci w tyłek, uśmiech zamienia się w grymas, a gardło dławi się powtarzaną milionowy raz ceną produktu, formułką z jego zaletami, jego najlepszością i wyjątkowością, bo wbrew pozorom niełatwo wypłynąć na wiejskim targowisku ze sterty badziewnych i zwyczajnie brzydkich wiązanek i kwiatów, a także niełatwo przekonać klienta, że to się po prostu w żaden sposób nie da, bo handel nie byłby handlem gdyby rozdawać za darmo, a targowanie się to element sympatyczny i kulturowo uzasadniony, ale w gruncie rzeczy to specjalnie mówię pani, że ta wiązanka kosztuje złotych 27, by móc z czystym sumieniem sprzedać ją za 25.
Czujesz?
Nie, jeśli nigdy nie stałeś po drugiej stronie lustra.
.
To jednak nie koniec, nie nie, myli się kto myśli, że po powrocie z katorgi spoczęliśmy na laurach i legliśmy na łoże. Do przystrojenia w kwiatowy szpaler był jeszcze kościół w Cz. Chciałam roztrzaskać drewnianym stelażem głowę księdza, później zatłuc kościelnego, później… Ostatecznie stanęło na zrobieniu kilku zdjęć kasztanowego ludka w trawie i nie nauczeniu się 3 stron konstrukcji czasowników francuskich. Pomijam tu oczywiście niezliczoną ilość kłótni z A., które miały miejsce w tak zwanym międzyczasie.
.
Wieczór spędzony z mamą w piwnicy, robienie wiązanek, ogromna ilość słów, pepsi w butelce i kot na kolanach, oraz zdziwione stwierdzenie ‘k., nie spodziewałam się, że taka z ciebie gaduła…’ – no wiesz, mamo! W końcu po kimś to mam…!
.
A teraz? Mysz za boazerią w pokoju młodszej siostry. Ululany i ugłaskany A.
Oczy na zapałki.
I proszę, nie pytaj dlaczego mam zniszczone dłonie.

czwartek, 6 października 2005

’Dzień w którym grzeszą nawet anioły.’

‘Jest między nami gra
gra jak świat stara, jest w głowie dziki szum…

…tacy nikczemni źli widzimy się na ekranach…’
( ‘Wirtualni chłopcy’ Pidżama P. )


Ani słowa, a-n-i słowa.
Zamilcz, zamilcz na zawsze.
’Z Dominikami nie ma rozmów o szczurach.’

Nie ma rozmów w ogóle. Nie muszę się z niczego tłumaczyć. To się stało nudne i uciążliwe. Nie będzie żadnych nas, wybij sobie z głowy, raz na zawsze, mój drogi chłopcze. Czas już porzucić utopijne mrzonki, stańmy wreszcie na ziemi, ile można latać z głową w chmurach bez zapiętych pasów?

Mam dość, gra na dwa fronty nie jest tym, co tygryski lubią najbardziej.
Tylko dlaczego znowu wychodzi, że to ja jestem ta zła?

Och, trudno.
/Żegnaj, huraganie Dominiku…

środa, 5 października 2005

Milion świetlnych lat ode mnie.

I to jest problem, że nie jestem od dawna dzieckiem, dziewczynką która niewinnie pakowała się na kolana nie myśląc wiele. Oj, nie. 
Czasami nie umiem udawać.
Więc nie prowokuj, proszę. Za bardzo mi zależy, żeby to zepsuć. Dlatego wolę tak.
.
Siostra wychodzi w piątek ze szpitala, wykluczyli wszelkie guzy, krwiaki, itp., na szczęście. Leczenie farmakologiczne kontynuowane w domu, obserwacja, badania kontrolne. Ale będzie dobrze.
Kamień z serca.
.
I zamiast pilnie pisać wypracowanie na francuski, zatapiam się w Pratchett’a, bo w przeciwieństwie do jego książek absurdalność rzeczywistości wcale nie jest zabawna i jakoś wolę przebywać dzisiejszego wieczoru tam.

poniedziałek, 3 października 2005

Krótka charakterystyka.

‘Byłam – ciągnęła – jedną z najlękliwszych i udając śmiałą, by innym dodać serca, stałam się odważna’
( ‘Cierpienia młodego Wertera’ J.W. Goethe )

Nim się spostrzegłam i pomyślałam.
Samo się.
.
A ktoś nie wierzy, kiedy mówię, że przez długi czas tkwiło we mnie zakompleksione i dzikie zwierzątko. Teraz podobno silna. A przynajmniej takie sprawiam wrażenie.
To nie zawsze wygląda tak, jak jest, a jest jak by się chciało.

sobota, 1 października 2005

...

Mam takie pytanie.
Jedno. Całkiem maleńkie.
DLACZEGO, do kurwy nędzy, pytam, dlaczego chociaż raz na dłużej nie może być u nas wszystko tak normalnie i po prostu dobrze, dlaczego?
Moja rodzina ma wyczerpany limit zwyczajności na następne tysiąc lat? Moi przodkowie byli jakoś szczególnie obdarzani łaskami, że dla nas już brakło?
Czy ktoś raczy mi odpowiedzieć? Ej, może ty?
Tak, ty. Do ciebie mówię. Siedzisz sobie ponoć tam na górze, brykasz na chmurkach, patrzysz na swoje owieczki, słuchasz ich i takie tam. Odpowiedz. Od-po-wiedz mi. Proszę.
.
Nie jest ok, zajebiście nie jest. Nie jest wcale dobrze ani miło, ani spokojnie ani w porządku.
Jak mam jutro wrócić do tej pieprzonej Łodzi, jak napisać grzecznie wypracowanie, recenzję, umyć buzię, rączki, powiedzieć dobranoc i zgasić światło, położyć się spać?

Anetaaa, siostrzyczko, pokaż im, że nie z takich rzeczy wychodziłyśmy cało, pokaż im, pokaż, udowodnij!!!
Wcale nie wklepię zaraz w google hasła ‘zapalenie opon mózgowych’. Zupełnie nie chcę znać szczegółów. Zupełnie nie interesuje mnie. Zupełnie nie.
Bo dasz radę. I nie wyobrażam sobie innej opcji. Zupełnie nie.

/i w tej chwili moje naprawdę mocno potłuczone kolano posiada zerową ważność, jest nieistotnym szczegółem, o którym nie warto nawet wspominać w domu, żeby mamine oczy nie zrobiły się jeszcze bardziej zaczerwienione/
.
Kiedy Aneta wylądowała w szpitalu po raz pierwszy, będąc małym brzdącem, wtedy kiedy jeszcze nie bardzo się lubiłyśmy, nie zdawałam sobie zupełnie sprawy z tego o co tak naprawdę chodzi. Kolejne akcje stopniowo uświadamiały mi, że to jest tak. Że ja panicznie boję się was stracić.
Panicznie.
.

środa, 28 września 2005

Deszczu!

Atropina rozszerzyła źrenice. Rozmyła widok, zlała w jedno za mgłą ulicę i niebo, tramwaj. 
.
‘Odkąd cię poznałam, noszę w kieszeni szminkę,
to jest bardzo głupie nosić szminkę w kieszeni,
gdy ty patrzysz na mnie tak poważnie, jakbyś
w moich oczach widział gotycki kościół. A ja nie
jestem żadną świątynią, tylko lasem i łąką - drżeniem
liści, które garna się do twoich rąk. Tam z tyłu
szumi potok, to jest czas, który ucieka, a ty pozwalasz
mu przepływać przez palce i nie chcesz
schwytać czasu. I kiedy cię żegnam, moje umalowane
wargi pozostają nietknięte, a ja i tak noszę
szminkę w kieszeni, odkąd wiem, że masz bardzo
piękne usta.’
( H. Poświatowska )


Tak mi przyszedł na myśl pewien niegdysiejszy ktoś.
Nadal noszę w kieszeni szminkę. Chociaż wiem, że nie schwytaliśmy czasu. Nie było nawet okazji, przez szybkę i kabelek.
To jest bardzo głupie.
Mieć ukrytą nadzieję na coś, czego nigdy nie było i nie będzie.
Mimo wszystko.
.
A tamta zima pachniała seledynową pomadką wieloowocową. Mijam teraz często w drodze na francuski przystanek, na którym zawsze czekaliśmy trzymając się za ręce, pełni szczęścia, które później zamieniło się w nic, a może jeszcze gorzej. Widzę tamten blok. Światło w oknie mieszkania (w
 pudełku na szafie leżą do niego klucze), nawet te same zasłony.
Pamięta, jacy byliśmy.
.
.
Niech już zacznie padać, to przedłużające się nienaturalnie słońce zaczyna wpędzać mnie w jesienną deprechę…

wtorek, 27 września 2005

Et autres nouvelles.

Zmyłam rzęsy z tuszu i bordo z paznokci. Usiadłam na krawędzi łóżka. Brązowy miś z kokardą na szyi patrzy na mnie z półki, zasłaniając dwutomowy słownik.
Tuż obok zmęczone oczy i reklamówka pełna śliwek pod ręką.

r o z b i e r z - s i ę.

/telefon milczy/ 

Nie proś o więcej.

Tak totalnie przykro, kiedy dziewczynka w niebieskiej pościeli w słoneczniki, żółte z zielonym, najpierw sama rani, a potem się dziwi, że i ją zaczęło boleć. 

Czego się spodziewałam? Wiem, ale nie powiem. Wstydzę się sama przed sobą.
Duszno tu.
Nastroje dekadenckie, czysty cmentarz o północy, potępieńcze wycia, bagna, moczary i klimatyczne dzwony w tle.
.
Chciałam dodać, że wręcz cię nienawidzę, bo tamte wakacje, to było najgorsze, co mogło się nam obojgu przytrafić. Nie umiem teraz, zawsze będę ginąć gdzieś na pustej łące po zachodzie słońca, kiedy oboje wierzyliśmy, że to wszystko skończy się inaczej.
/Że się nie skończy/

poniedziałek, 26 września 2005

Szeptem po klawiaturze.

Powiem ci, że normalnie nie mogę już w tej kretyńskiej bursie. Nie mogę, na samą myśl, że za chwilę pojawią się dwie współlokatorki, studentki, zęby mi cierpną, bo już wiem, że szczury za nic, że koniec przesiadywania z Arturem i gadania z Madzią do 3 w nocy.
Najchętniej obudziłabym się za rok, może być mniej więcej o tej porze. Z indeksem w kieszeni i poduszką własnego mieszkania pod głową.
.

.
.
Impreza była miła, niemniej brak snu przez calutką noc, ponad 8 godzin w drodze w ciągu jednej doby, do tego najpierw uciekł nam tramwaj, później wsiedliśmy nie w ten autobus, chociaż oczywistym się wydawało, że skoro zza zakrętu i stary grat, to musi być 65. I jeszcze 78 na Placu Wolności musiało się spóźniać, żeby ostatecznie doprowadzić nas do skrajnej rozpaczy i przeświadczenia, że już nigdy nie będziemy mogli położyć się spać. Mimo wszystko udało nam się dotrzeć do łóżka, którego nie zamierzam opuścić aż do 6.15, kiedy to zadzwoni komórka, a ja z ponadprzeciętnie zapuchniętymi oczami i świadomością, że czeka mnie urocze 7 lekcji we wspaniałym I LO... 


Słowem – obecnie chujnia.

czwartek, 22 września 2005

‘…co poczuć może człowiek ciemną jesienną nocą.’

Że siedzę na parapecie bo zimno tak i nasz park pogrąża się w nieznośnym wręcz odcieniu czerwieni i złota,
od wiosny śniegi stopniały, ale nie ma słońca, za to księżyc wisiałby nad wieżą kościoła po tamtej stronie trochę bardziej w lewo za drzewami ale, ponieważ chmury i ‘miasto’, więc dziś nie.
Czy to możliwe, że wsiąkam w Łódź, skoro przystanki nawet i ulice przestały być zagadką, a ja wiem co gdzie i chwilami prawie jak Warszawa Prusa albo Dostojewskiego Petersburg, ale jednak nie, nie, proszę. Nie masz wrażenia, że?
To nie jest moje miejsce na ziemi.

Dyskretnie podsunięty artykuł coś na temat, że zbytnia zażyłość z jego najlepszym przyjacielem może rozwalić najtrwalszy związek. Że ktoś się do mnie lepi. Że może ja nie widzę. No może. Że może nie powiem dzisiaj - Dominik wrócił ze Stanów, a ja ostatecznie skłonna jestem poświęcić mu któreś wolne popołudnie, jakąś kawę i rozmowę w ciepłej kafejce, bo daje mi słowa, dajesz mi wiele słów, ale ja nie chcę dołączyć do grona tych. No wiesz. I mam nadzieję, że tak to się skończy. Wolałabym. Bo męczy mnie cholernie, tak bardzo nie lubię dwuznacznie chorych sytuacji.
Tak, zgadłeś, w uszach Kazimierz przeplata się z Nosowską, może niekoniecznie na temat i z sensem, ale czy muszę mówić, jak bardzo nie chce mi się pisać tej pracy z polskiego?

niedziela, 18 września 2005

Kocie mruczando o dobrej nocy.

Milcząc wsuwam się pod kołdrę i ginę w twoich ramionach, milcząc, dotykamy i tylko oddech mówi, ust, piersi, milcząc nie wiemy gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie, i tylko gorąco i pachniesz seksem, widzę w twoich oczach w półmroku latarni, taki ciepły, czuły i pocałunek na krawędzi mojego czoła, dłoń wplątana we włosy a ja zupełnie pełna myśli tylko o tobie i o tym ile nieprzespania, i wtedy szepczesz i wtedy, błysk i brzęk szkła i księżyc za oknem na wyciągnięcie ręki.

wtorek, 13 września 2005

Schisophrenic family.

Głos mamy zza słuchawki brzmiał tak, że w ciągu ułamka sekundy zrobiłam rachunek sumienia i wyszło mi, że niebiosom chwała, ale ewidentnie to nie ja jestem przyczyną tak maksymalnie przygnębionej bezradności i rezygnacji. 
‘Porozmawiaj z nią. Nie wiem, co się dzieje. Porozmawiaj z nią.’
Znowu słowa, które poniekąd przerastają moje możliwości, bo do licha, ale co ja mogę, jak mogę i na ile mogę wpłynąć na Anetę? Stąd, z innego świata? Teraz, kiedy po dwóch latach stałam się weekendowym majakiem, świąteczno-wakacyjną nawałnicą, którą przeżyć trzeba, bo tak wypada, bo nie ma innego wyjścia?
Ale dzwonię. Pytam. ‘Zawaliłam, nie wiedziałam, nie poszło mi, wiem, poprawię, już umiem, jutro, nie chciałam’, już to chyba gdzieś słyszałam… Aneta, na litość, jeśli mnie masz w głębokim poważaniu, szanuję, ale do ciężkiej cholery nie rób tego mamie!
Naprawdę się staram, ale kiedy już-już pojawia się wspólna nitka między nami, to regulaminowo musisz coś spieprzyć. Zdaję sobie sprawę, że chociaż swego czasu wypierałam się tego rękoma i nogami, to właśnie dlatego, że wbrew pozorom tak jesteśmy podobne – a nie różne – dlatego wiecznie nie potrafimy się dogadać. Ale ja czasami potrafię ustąpić. Dla niej, gówniaro.
Nie lubię, ale potrafię też powiedzieć, że proszę. Proszę, żebyś zrobiła to dla niej. Powiem ci coś. Jest taka świetna książka, pożyczę ci ją może, może nawet niedługo, chyba dobrze ci zrobi jej lektura.
Ale teraz powiem ci, że
‘Człowiek, który pragnie opuścić miejsce, w którym żyje, nie jest szczęśliwy.’
(‘Nieznośna lekkość bytu’ M. Kundera)

Teraz pomyśl, ile razy słyszałaś od niej, że najchętniej wzięłaby paszport i wróciła do Niemiec, sama? Myślisz, że jest szczęśliwa?
Mając na głowie naszą piątkę, tatę, babcię, serce, sklep, urzędy, wszystko. Teraz widzisz?
Właśnie. Nie jest.
A ty biegasz z kumpelami, jak nie harcerstwo, to sanatorium, zawsze masz wytłumaczenie, że coś ważniejsze było od odrobienia lekcji czy przygotowania się jakkolwiek, żeby nie oberwać niedostatecznej. Nie jesteś przecież głupia, choćby dlatego, żeś moją siostrą! Możesz i potrafisz, trzeba tylko zacząć i jak się wkręcisz, to dalej już samo leci!
Chociaż nie potrafię powiedzieć ci tego wszystkiego, nikt mnie tego nie nauczył i nie umiem być dobrą starszą siostrą, której zawsze tak bardzo mi brakowało…
Posłuchaj. Proszę. I weź się wreszcie w garść, bo czas umyka ci i ani się spostrzeżesz, kiedy przyjdzie okres ważnych decyzji, a jak się przygotujesz - wszystko zależy tylko od ciebie…
.
Ciężko. Nikt mnie nie nauczył, a teraz ktoś wymaga, żebym stanęła na wysokości zadania i wyręczyła kogoś. Ale nie wiem czy robię dobrze, nie wiem, czy tak i czy przypadkiem nie wyjdzie zupełnie źle, bo skąd i jak ja mam wiedzieć! Jak przekazać Anecie, że nauka nie boli, a Karolinie wytłumaczyć rzeczy, które powinna powiedzieć jej mama, jak ja mam…

Staram się, tylko czasami sama jestem jak zagubione dziecko we mgle.

poniedziałek, 12 września 2005

‘Zobaczysz, uduszę cię kiedyś, tym papierem toaletowym!’

(Truskawkowym, w truskawki, biało-różowym, marudzisz, Madź, ja tylko powiedziałam, żeś podła, bo jesteś, no!)
.
.
.
‘ - Bo jeśli nie ma się już do kogo iść, jeśli iść już nie ma dokąd – to koniec! Przecież tak powinno być, żeby każdy człowiek miał przynajmniej dokąd pójść! Bywają takie dni, że koniecznie chce się gdzieś iść!’
( ‘Zbrodnia i kara’ F. Dostojewski )


Bywają też takie, że koniecznie chce się napisać coś, cokolwiek, byle wreszcie oderwać oczy od tego, co niekoniecznie napawa chęcią działania. I na spacer bym wyszła. Tylko ciemno trochę i sama to tak może jednak na Kozinach niekoniecznie.

A przede wszystkim pada deszcz, który z reguły wpływa znacząco na mój nastrój, wywołując smętne myśli i uruchamiając niewyczerpane pokłady pesymizmu.
To leżę na łóżku przy otwartym oknie, Magda że niby się uczy, jak zwykle historii czy innego wosu, jakieś smsy ślę niby, bez konkretów i niepotrzebnych słów, pełna ostrożności. Naiwna. Gapię też w lustrze naprzeciwko łóżka na stopy własne wystające spod koca, światło w blokach za oknem, minę kwaśną i rozpuszczone włosy, które wreszcie naturalny kolor odzyskiwać zaczęły.
Powinnam ryć gramatykę na jutrzejsze dwie godziny francuskiego, podczas których z całą pewnością nie da się ukryć nieprzygotowania, a tłumaczenie niedyspozycji umysłowej może wypaść blado w zestawieniu z faktem, że to powtórzenie to bynajmniej nie wczoraj było zadane…
Jestem dziś zwyczajna do bólu, tak zwykła i szara, w tej nijakiej otoczce przeciętności, że zgubiłam się z pewnością w tłumie przechodniów na chodniku przy Rynku Barlickiego, popołudniu.
/wrócę może rano/

sobota, 10 września 2005

Radosna twórczość i marne perspektywy.

Najprzyjemniejszym elementem pierwszych obchodów tzw. dni mojej rodzinnej miejscowości (skądinąd rocznicowych, bo równo 940 lat temu pojawiła się pierwsza wzmianka o prężnie rozwijającym się grodzie, dorównującym ówczesnym znaczącym polskim miastom, a gdyby nie wredni Szwedzi w 1655 i później car Aleksander II w 1869… ech, historia…) był jak dla mnie kiermasz książek z biblioteki, na którym nabyłam w sumie 20 pozycji za całe 19 zł. I teraz coś ciężko zabrać się za ‘Zbrodnie i karę’ (czytaną po raz n-ty, chociaż prof. A. i tak będzie niezadowolona), bo wciągnęła ‘Radosna twórczość’ Afanasjewa. A ci tam, na zewnątrz, co się jeszcze bawią, to mogliby naprawdę o parę tonów ciszej, bo trochę przeszkadza ich wycie mieszające się ze szczurzymi harcami i Nosowską w winampie. 
.
Macica wykręca mi się we wszystkie strony.
To będzie bardzo dobra noc, naprawdę, bardzo dobra noc.

piątek, 9 września 2005

Do utraty sił.

Zaimki osobowe słabe, mocne, zaimki spełniające funkcję podmiotu, zaimki zastępujące dopełnienie bliższe, dalsze, kolejność zaimków, zaimek przymiotny wskazujący, zaimek rzeczowny wskazujący, zaimek przysłówkowy, zaimek y, zaimek en, zaimek względny prosty, złożony, zaimki qui, que, dont, ou, zaimek przymiotny dzierżawczy, zaimek rzeczowny dzierżawczy, zaimek pytający, zaimek przymiotny pytający, zaimek przymiotny wykrzyknikowy, słowem – dzisiejszy upojny wieczór sponsorują zaimki, ponieważ (uwaga, to nie żart) k. wybiera się na romanistykę. Jak bóg da.
/ale jak ta romanistyka będzie szła jak zdawanie prawa jazdy, to nie pozostanie nic innego, tylko się pociąć/
.
.
.
A wczoraj dzień był pyszny, lub wyborny, jak powiedziałby z pewnością Dominik (który ogólnie wraca niebawem ze Stanów i chce się ze mną spotkać, co - bądźmy szczerzy – widzi mi się raczej średnio).
Jak już wreszcie po dwóch godzinach prażenia się w nerwach na słońcu oblałam po raz trzeci, tym razem na mieście, poklęłam sobie w duchu na egzaminatora, podziękowałam sympatycznemu chłopakowi za propozycję wspólnego wyjarania połowy papierosa, poprzysięgłam, że jak już kiedyś uda mi się zdać – w życiu nie przejadę nawet przez parszywe miasto zwane Piotrkowem Trybunalskim, szybkim marszem przebyłam w 40 minut drogę z ulicy Glinianej do śmierdzącego szczynami alkoholika dworca (ok. 4 km, przy czym rzecz jasna komunikacja miejska jeżdżąca średnio raz na godzinę zdążyła mi pomachać przed nosem i zwiać zanim zdążyłam dobiec do przystanku, na co wpływ niebagatelny miały przyciasne trampki i obciążenie w postaci załadowanego plecaka, torby i reklamówki, która oczywiście rozwaliła się przy pierwszej okazji, rozpaćkując wśród świeżo wypranych ciuchów nektarynkę), do dworca skąd chwilę wcześniej odjechały dwa autobusy do Łodzi, posiedziałam więc godzinę ze słuchawkami w uszach, a wysiadając na Fabrycznym nie wiedziałam śmiać się płakać czy co tam jeszcze, a żeby było całkiem fajnie w bursie zarządzono spotkanie informacyjne grupy, z odczytaniem statutu i regulaminu włącznie.
Aż dziw bierze, że nie musiałam jeszcze kwitnąć ze trzy godziny w łazience w oczekiwaniu na wolny prysznic.

czwartek, 8 września 2005

8.09.2002 – 8.09.2005.

‘Ja również mogę zrozumieć, że człowiek chce ze sobą skończyć. Że nie może dłużej znieść cierpienia. Ani ludzkiego zła. Że chce odejść, odejść na zawsze. Każdy ma prawo się zabić. Taka jest nasza wolność. Nie mam nic przeciw samobójstwu, jeśli jest ono sposobem odejścia.’
( ‘Nieśmiertelność’ Milan Kundera )


Łatwiej już mówić, pisać. Chociaż ciągle boli.
Staram się sama sobie wytłumaczyć. Czasem jeszcze szukam odpowiedzi, bardziej dla mnie niż dla niego.
(Tamtego dnia o tej porze jeszcze tkwiłam w nieświadomości zabijając złe przeczucia, usilnie wierząc, że wszyscy muszą się mylić.

On już nie żył.)
.
.
.
Nie idę dziś na cmentarz.

Spierdalaj, to moja lodówka!

...czyli k. uczy się mówić ‘nie’.
W gruncie rzeczy nie lubię być chamska, ale z ludźmi inaczej się nie da. Wystarczył tydzień, żeby całe piętro zorientowało się, w którym pokoju jest lodówka, żelazko, czy nawet tak elementarny element wyposażenia jak suszarka. Trudno mi to zrozumieć, bo osobiście wolę trzymać jedzenie na parapecie albo wyjść w pogniecionych spodniach niż się prosić obcej osoby. Nie lubię pożyczać i nie lubię, kiedy ktoś ode mnie pożycza. Dlatego na byle wyjeździe uginam się pod ciężarem plecaka, ale później nie potrzebuję niczyjej łaski.
Wiem, przesadzam, cholernie aspołeczny ze mnie gad.
Czuję się emocjonalnie związana ze swoimi rzeczami.
I nie lubię. Moje.
Znosiłam cierpliwie pielgrzymki do naszego pokoju przez tydzień. O tydzień za dużo. Koniec dnia dziecka, mili państwo, mieszkanki trzeciego piętra informuje się, iż pokój 302 nie jest wypożyczalnią sprzętu RTV, AGD, tudzież czegokolwiek, i osobiście wyproszę każdego, kto ośmieli się pukać z pytaniem ‘czy mogę…?’
‘Mówię nie gdy myślę nie.’
Poszły won.
.
Jest źle.
Szczurzyska łypią smętnie, obrażone, że oberwało nam się za niewinność. W efekcie one muszą być w domu.
Ja w bursie. I nijak się tego nie da na razie zmienić.
Smutno coś. Bardzo.
.
A poza tym jeszcze gorzej.
( Już nawet nie chodzi o tą przerażająco paraliżującą wizję matury, co to wielkimi krokami, już ją za drzwiami prawie słychać i oddech to zimny to gorący na plecach ściga nas bezlitośnie i jawi się całość widmem klęski. )
Może to moja wina, a może tak po prostu. Potrzebuję chyba chwili samotności i ciszy, do tego prawdziwej tęsknoty i uczucia, żeby odzyskać zachwianą równowagę. Znowu tracę grunt pod nogami, zaczyna brakować powietrza i pewnie skończy się moralnym kacem i chęcią bycia jak najdalej. A w gruncie rzeczy nie umiem sobie tego nawet wyobrazić. Zwłaszcza, że wiem, jak bardzo nie potrafię się później posklejać.
/Bo ja uzależniam.
Siebie też./


(Nie chcę już nigdy więcej odchodzić, nie chcę znowu być tą złą, której się nienawidzi.)
Wina pigułek, zmęczenia, znudzenia czy czegoś. Może moja. Nie wiem.
Chcę się obudzić z tego snu, nie podoba mi się wcale.
Nie-po-do-ba.
Ale jeszcze nie zamierzam się poddać.
Tylko bądź cierpliwy.

wtorek, 30 sierpnia 2005

Do widzenia się z państwem.

Kawałek mnie zapakowany w trzy pudła, torbę, plecak, szczurzą klatkę i lodówkę. 
Pokój domowy w stanie idealnym, żeby nie było, że zostawiam burdel.
Myśli nieuczesane i wariacje na temat dwóch nowych współlokatorek, które nie wiadomo jakie, nie wiadomo skąd i nie wiadomo co ( sądzą o takich szczurach chociażby ), nie mówiąc o wszelkich możliwych kleptomaniach, psychozach i maniach prześladowczych. Nie lubię straszliwie 4 osób o okropnej indywidualności na zdecydowanie zbyt małej powierzchni, zmuszonych do tolerowania swoich najdziwniejszych przyzwyczajeń i odchyłów. Dobrze, że jest Magda, czyli zgrany od 2 lat team, chociaż o Joasię uszczuplony, to z pewnością nie damy sobie w kaszę dmuchać. Ciężkie życie czeka te nowe, niczego się nie spodziewające istoty. I nas też (matura na horyzoncie).

Mam tylko nadzieję, że zwierzyna kolejny rok w wielkim nielegalu zostanie po cichu zaakceptowana przez dyrekcję, i że pani Lucynka obecna jak zawsze, przemeblowanie chociaż niby nie wolno, a babsko w okienku nie będzie się pluć o to, że ja bursowego wyżywienia kupować absolutnie nie zamierzam.
Jeszcze tylko zwolnienie z w-fu na cały rok, mundurek do odebrania z pralni po drodze i voila! Trzeci sezon łódzki czas zacząć.
/oby ostatni/

‘…nim przyjedzie tramwaj.’

Bo to nie było dobre połączenie, ogórki w zalewie musztardowej, kot na kolanach, skoszony trawnik i osoba siedząca na poręczy krzesła, oparta o lodówkę z łokciem na parapecie. Osoba w czarnej bluzce na ramiączkach i krótkich spodenkach dżinsowych nabyła rano japonki niebieskie za 8 złotych polskich w rozmiarze 40 zamiast 41,  a także sweter czerwony z kwiatkiem i bieliznę białą koronkową z bardzo konkretnym planem na mało odległy, miejmy nadzieję, wieczór.
Ta sama osoba ma rozdwojenie jaźni i bardzo sprzeczne pragnienia. 
Ale bardzo życzy sobie nie mieć snów. I nie bać się już ciemności.
.
Zimno jest w pokoju, świeczka jakaś smętna drażni chwiejnym płomykiem, tak niby leżę sama z nastrojem pseudomelancholijnym, z powodu słów kilku przeczytanych za dużo, nieproszona, co gorsza niemile widziana, a najlepiej wcale. 

Zniknijzniknijzniknij z mojego życia, a  s i o!
/Ale wiem, że to ja tak naprawdę powinnam, przecież.
‘więc lepiej mnie zabij, wyrzuć z pamięci, 
lepiej odejdź, pozwól mi odejść, 
lepiej zapomnij, pozwól zapomnieć…’
( ‘Alexander’ Myslovitz )


Przecież. 
No.
To może innym razem./
.
Brakuje mi ciebie, a noc dziś taka piękna. 
Miły mój.
‘Gwiazdkę z nieba tanio sprzedam.
Niebo darmo dam.’
( ‘Romans petitem’ Hey )

niedziela, 28 sierpnia 2005

Ooo, która to? Niemożliwe!

Przegadaliśmy z Piotrem 8 godzin. Nadrabiając całe wakacje, podczas których on zajęty programowaniem a ja wiecznie niewyspana. Przerwał mi pakowanie ogórków w słoiki. I przez niego miałam na kolację ohydnie zimne frytki. Ale wybaczam, bo obiecał pożyczyć ten nieszczęsny Potop. W wersji filmowej. 
/bogu niech będą dzięki./
.
Mundurek oddany wczoraj do pralni natrętnie wkrada się w myśli pikając serią przypomnień o rzeczach, które koniecznie i których absolutnie do bursy. Nie chcę wcale, ale to jeszcze tylko 8 miesięcy, że tylko i później jak najdalej od miasta dwóch klubów, co to im się jedno marzy. Wcale nie wiem, jak im to pójdzie i wcale nie wiem jak mi. Ale chciałabym bardzo za rok o tej porze napisać tu o tym, jakie jest nasze warszawskie mieszkanie.
/Och, 'nasze', jak to brzmi.
Zaraz zadzwonię, A., bardzo mam ochotę cię obudzić./

sobota, 27 sierpnia 2005

Zatrzymajcie świat, chcę wysiąść.

Oblałam. 
I nie bardzo wiem, co w związku. Jak mam się lepiej przygotować do następnego razu, jeśli normalnie na placu robię manewr na czuja z zamkniętymi oczami, bezbłędnie, a na egzaminie uwaliłam się drugi raz o to samo?
Bezsens totalny.
.
Wczoraj w nocy, z siostrą:
- k., brałaś coś…? Wyglądasz jak ta babcia z ‘Requiem dla snu’…
- Bo co?
- Nie, no nic, ale wiesz… powycierałaś kurze, posprzątałaś półki, umyłaś okna, nawet ciuchy w szafkach poukładałaś, a teraz to zostaw już tą podłogę, co, naprawdę już błyszczy…
- Bo co?!
- Nie, no nic, ale wiesz… pomyślałam sobie, że skoro już masz taką fazę, to jak skończysz tutaj to może odpuść sobie strych, lepiej zajrzyj do mojego pokoju, pozwalam ci zrobić co zechcesz i za szafą też możesz mi pozamiatać…


(a ja miałam po prostu przeogromną potrzebę wyjrzenia na świat zza czystych szyb i chęć uporządkowania na zewnątrz, żeby nie było widać tego brudu co we mnie siedzi).
.
.
/Proszę, pozwólcie mi już jechać. Obiecuję, że nie pokażę się w domu przez cały wrzesień./
Już wiem, skąd te wszystkie kłótnie - oni nauczyli się żyć beze mnie. I jak jestem za długo, przeszkadzam. Irytuję samą obecnością i tym, że chcę robić wszystko po swojemu. A co gorsza próbuję ustawiać innych. I nie słucham dobrych rad.
Z mamą ciągła wojna. W końcu tata nie wytrzymał i wydarł się na nas obie, że to jest czysty obłęd, w ogóle paranoja jakaś, i jeśli natychmiast… natychmiast go przekrzyczałyśmy.
Mama ze mną zbytnio nie rozmawia, ja generalnie nie wchodzę jej w drogę. Mam nieładny zwyczaj i do ‘przepraszam’ przymierzam się jak pies do jeża, a jeśli przekonana jestem o swojej racji to już w ogóle przez gardło mi nie przechodzi.
Informujemy się rzucając słowa w przestrzeń.
.
Kot mlasnął. Szczury zanurkowały w możliwie najdalszy kąt klatki.
Niby czytam ‘Potop’.
Przypuszczam też, że wróciło moje zapalenie ścięgien, bo nadgarstek paskudnie boli.

W parku po drugiej stronie ulicy drzewa zaczęły gubić liście.

czwartek, 25 sierpnia 2005

Kocham żyć.

Wiesz jak bardzo bolą słowa najbliższej ci osoby?
Klasyczny scenariusz, czyli - najlepszą obroną jest atak.
.
Drogi rodzicu,
jeśli wiemy, że coś spierdoliliśmy, to najłatwiej jest po prostu się drzeć w celu tak zwanego odwrócenia kota ogonem. Spodziewamy się znanej od dawna reakcji i jesteśmy przekonani o kolejnej wygranej bitwie. I tu mały siuprajs, bo dziwnym trafem może wyjść przy takiej okazji na jaw, że niepostrzeżenie dziecko dzieckiem już dawno nie jest i przestało chować się za książką kiedy zaczynają na nie krzyczeć. Co gorsza, dziecko straciwszy znaną powszechnie właściwość łączącą je z rybą, zaczyna krzyczeć również. Głośniej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. I tu pojawia się pewien problem. A konkretnie, co z przykrością trzeba stwierdzić, to nie-dziecko ma rację! Ale o tym sza, żeby broń boże się nie zorientowało, że my wiemy, że ono wie, że my wiemy, że właśnie tak.
.
Proszę, wyjaśnijcie mi, czy ja jestem tak tępa, że pojąc nie potrafię, czy to jest po prostu dziwne?
Jazda po Piotrkowie z panem znajomym taty była. Niestety pojawiło się przy tej okazji kilka drażniący kwestii. Widać łódzkie życie przyzwyczaiło mnie już do pewnych standardów, tam gdzie jestem poza zasięgiem rodzicielskich wpływów. I jeśli się umawiam z kimś na 2 godziny jazdy od 7.00 do 9.00, to spodziewam się być potraktowaną poważnie i z sensem. I bynajmniej nie bawi mnie, gdy ktoś olewczo łaskawie pozwala mi zacząć jeździć (na zmiany z kimś innym) o 9.30 (do 12.00, toż to się wściec można). Miało być 2 godziny, a jak wyszło cudem półtorej, to dobrze. Sytuacja w połączeniu z poranną wojną z ojcem zaowocowała ni mniej ni więcej tym, że opierdoliłam instruktora. Bo ja przepraszam państwa, ale co to jest za instruktor, który zmienia mi bieg w momencie, w którym ja właśnie to robię, lub też łapie za kierownice, bo ‘w lewo, w lewo!’. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek była upośledzona umysłowo i wymagała tak łopatologicznego traktowania. Że już prawie nie wspomnę, jak to pod koniec rzucił uwagę, że za szybko puszczam sprzęgło i gdyby nie to, że on mi je przytrzymuje, to by gasł silnik. Że-co-kurwa-proszę?! Kwestia przestawienia się na opcję z sandałków na glany wymaga chwili, skoro cały czas było w porządku, uznałam, że już ok., a on mi mówi, że gdyby nie jego łaska…! No i nerwy mi puściły. /Tadam! k., ty głupia łajzo, wstyd rodzinie przynosisz!/
.
Standardowy ciąg dalszy.
W domu najpierw wszyscy grzeczni. Ale pada pytanie ‘jak się jeździło’, więc odpowiedź, że źle i że instruktor jak z koziej dupy trąba budzi rodzicielski instynkt, czyli zgnoić gnoja.
Jestem, cytuję ‘taka, taka…’ no do cholery jaka, mamo?! Tak tak, oczywiście, przecież ja wiecznie muszę być niezadowolona, przecież nic nowego, no jak zawsze, bo przecież ja jestem taka zarozumiała, najmądrzejsza i najlepsza i wszyscy są głupi tylko ja nie. Tylko zupełnie nie wiem, skąd nowe oskarżenie, że niby szantażuję. Bo powiedziałam, że byłam pewna, że to się tak skończy (chodziło mi o to, że mama godzinę wcześniej trzymała moją stronę, a ostatecznie jak zawsze o 180 stopni, ale ona tego zupełnie nie zrozumiała…)? Bo w końcu nie mogłam już naprawdę i zaczęłam ryczeć (co mi się normalnie przy ludziach nie zdarza) i wyszłam z kuchni nie pokazując się więcej na dole? Szantażuję o co i w jaki sposób? Zaraz zaraz, czy ja jestem psychiczna, czy ze mną jest coś nie tak? Jejku, ja znowu nie-ro-zu-miem!
.
.
Koniec bajki, dziecko łeb boli. Nastawiona na zdecydowane NIE przysięgam, że nigdy w życiu nie pozwolę rzucać sobie w twarz więcej takich słów. I ja nie potrzebuję szantażować, jak nie potrzebował Kamil. Ja to po prostu zrobię, jeśli już bardzo będę musiała. Jeden jego błąd naprawię, bo listu zostawić nie zapomnę, na pewno. Żeby tym razem wiedzieli za co. I dlaczego. Może wtedy wreszcie cokolwiek do nich dotrze.
.
Bo ja kocham żyć. I naprawdę nie chcę.
Ale czasami naprawdę, coraz bardziej mam tego DOSYĆ.
Są jakieś granice niezrozumienia własnego dziecka?

środa, 24 sierpnia 2005

To już nawet nie jest śmieszne.

Moje szczęście działa, jak zwykle, bez zarzutu. Perfekcyjnie idealne, zawsze w drugą stronę. 
Intuicyjnie wyczuwa moment, w którym najbardziej błaha rzecz jest w stanie doprowadzić mnie do szału swoją przewrotnością.
.
I jeśli obawiałam się, że Magda nie będzie z nami w tym roku dzielić bursowej niedoli, to dowiaduję się dziś, że Joanna wynajmuje od września mieszkanie wspólnie ze starszym bratem i olewa pokój 302, co w praktyce oznacza dwie całkiem nowe i diabli wiedzą jak denerwujące współlokatorki.
A piątkowe prawo jazdy podejście drugie, tym razem w Piotrkowie, staje nagle pod znakiem zapytania, bo pan u którego miałam wykupioną jazdę bierze niespodziewanie urlop.
Tatuś, rzecz jasna, nie miał czasu upewnić się wcześniej, że wszystko gra. Bo przecież ja to tylko ja, córka jego, pierworodna nawiasem mówiąc, najmniej udana, ta, co to zwykle radzi sobie sama, toć to już duża dziewczynka. Gdybym była synem jego brata, synem kolegi lub chociaż synem kolegi znajomego przyjaciela stryjecznego kuzyna jego byłego plutonowego z czasów wojska, miałabym zagwarantowany pełen serwis, z możliwością uszkodzenia skrzyni biegów naszego prywatnego samochodu włącznie.
A tak, to co, nic ano, jedynie, że kurwica mnie bierze i rzeczywiście zagadka niesłychana, czemu to ja, córa wyrodna, mam do taty żal.
.
Szkoda nerwów, czas spać, pomysł przeniesienia papierów do Piotrkowa był poroniony, chcę do Łodzi, tam mogę oblewać z honorem i następne pięć razy.
No ale teraz to już pozamiatane.

wtorek, 23 sierpnia 2005

Paznokcie bordowe.

‘Mam na imię Kasia, dla przyjaciół…’
- gdzie są moi przyjaciele?
Odpowiedź brzmi: mają cię w dupie, k.
/Se możesz. Pomarudzić. Tu, gdzie nikt cię nie usłyszy.

Ha! Chciałabyś./
.
Świeczka, świeczki, ciepło-światło, pod kocem, pod-spodem, ponadprzeciętna szarość dzisiejszej nocy.
.
Oczy od monitora bolą.
Idę przeprosić się z książką.

środa, 17 sierpnia 2005

Bążur, ma petit ami, czyli Francuzi na horyzoncie.

Doszłam dziś do wniosku, że mówienie po francusku przy ludziach wcale nie boli. Co z tego, że za cholerę nie wiedziałam jak brzmi ‘zioło’ czy tam ‘przyprawa’, zawsze wydawało mi się, że ‘oregano’ jest jakieś w miarę uniwersalne językowo i na tyle mało ważne, żeby nie znajdować się w podręcznym słowniczku… Aha – ‘origan’, oriżą znaczy się. No, wytłumaczyłam jakoś na okrętkę, przywołując kolor zielony, roślinę i jedzenie. 
A teraz podstępem wymknęłam się z terenu radioaktywnego, skazując tatę na pastwę Katiany i Sebastiena. Zmyłam się po angielsku, gdyż, państwo wybaczą, ale mam dosyć na dziś.
Bogowie, litości! Ileż można zwiedzać takie K. z jedną główną ulicą ze sklepami (i to nie jest, zaznaczam, nawet namiastka łódzkiej Pietryny)?! Ja przepraszam, ale w K. bywam tylko z okazji odwiedzin rodzinnych i dentystycznych, mam prawo nie wiedzieć, gdzie tam jest sklep wędkarski, a gdzie można kupić pistolet gazowy (po czym kretyńsko wyskoczyłam z tekstem, że szkoda, że nie pojechaliśmy do Łodzi, znam Łódź i… i szkoda że mnie wcześniej jakaś pszczoła nie ugryzła w język)! Toteż solidnie obłaziliśmy wszystko, od sklepu obuwniczego przez rynek, pizzerię, po salon sukien ślubnych i przedstawicielstwo firmy Husqvarna.
Równe pół dnia. Padnięta i w pełni gotowa by rzucić się na łóżko (noc była zła), kiedy objawiła się Katiana, bo Sebastien zgubił portfel w autobusie, bagatela, 600 zł i wszystkie dokumenty. Nogi się pode mną ugięły. W domu pustka, a ja, do diabła, oblałam to cholerne prawo jazdy, i_co_ja_mam_zrobić, gonić może na piechotę?! Telefon do mamy i informacja, że tata powinien mieć numer do pana kierowcy okazały się zbawienne. Kierowca portfel znalazł i podrzucił w drodze powrotnej, a ja zostałam uraczona propozycją wycieczki do Łodzi, jutro.
O 7.08. Propozycja z gatunku tych, co to zrezygnować nie sposób. Podobnie jak ze wspólnej wyprawy na zakupy do Tuszyna.
A ja nie mam najmniejszej ochoty na jedno ani drugie. Do Tuszyna, po diabła, byłam niedawno, nie potrzebuję żadnych ciuchów (jedynie jakaś interesująca bielizna na inaugurację roku szkolnego z A. by się przydała, ale tam i tak nie kupię), a do Łodzi, czemu nie, miła odmiana, ale… proooszę, nie z nimiiiii…
Bo Katiana jest sympatyczna, ale całkiem nie z mojej bajki… I ten Sebastien, miły, ale jaki beznadziejnie metroseksualny, kolczyk w języku, brwi, w uszach jakieś pseudobrylanty, palce w sygnetach i srebrny łańcuch z wielkim FiftiSent uwieszony na szyi. Chyba jestem staroświecka, ale dla mnie mężczyzna powinien zachowywać się i wyglądać nieco inaczej.
.
Hmm, a co, jeśli jutro bardzo będzie bolał mnie ząb? Albo zje mnie w nocy niedźwiedź grizzly? 

Gdybym mogła jeszcze raz…

‘- Nie umiałam stanąć na jej drodze. Przyzwoity człowiek coś by zrobił. Przymknął ją. Poszedł na górę. Pomówił z Daisy.
- Melvin mówił, że poszłaś na górę.
- Za późno.
- Co byś jej powiedziała?
- Nie wiem. Że mi przykro. Że nie mam pojęcia co czuje. Ale wiem, jak to jest, gdy chce się umrzeć. Jak boli uśmiech. Jak próbujesz się dopasować, a nie możesz. Jak ranisz się zewnętrznie… by zabić wewnętrzny ból.'


Nie jestem pewna z jakiej to ksiązki, znalazłam w notesie, który miałam kilka lat temu podczas wakacji na Węgrzech. Chyba czytałam wtedy ‘Świat według Garpa’ Irvinga.
A przed chwilą obejrzałyśmy z młodą film. ‘Efekt motyla’.
.
Nie umiałam stanąć na jego drodze. Tak naprawdę byłam wtedy zła na niego, za to dziwne zachowanie, wydumane pretensje do mnie, niezrozumiały brak porozumienia. Bo przecież wydawało mi się, że kto jak kto, ale ja, ja WIEM. Ja wiem, w przeciwieństwie do nich, ja wiem, ja go rozumiem, ja mogę mu pomóc. Bo to ja, a to Kamil. Bo kto jak kto, ale my, my damy radę. My się rozumiemy, nie, brat?
Nie pomogłam.
Rozmawialiśmy przecież dzień przed. Ja naiwnie obiecałam, nie zastanawiając się za bardzo nad sensem tych słów. Bo co mogło znaczyć ‘tylko nie zrób tego co ja’? Ok., Kama, nie zrobię, okej.
Okej, kurwa…!

Przyzwoity człowiek coś by zrobił. Przymknął go. Poszedł na górę. Porozmawiał z nim. Z nimi.
Nie poszłam na górę. Były zrobione przez jego siostrę naleśniki z dżemem, on oparty o szafkę, była jakaś banalna gadka szmatka o niczym. Wyszedł z kuchni.
Przecież wcale mi się nie spieszyło wtedy, sobotnie popołudnie, mogłam… Ale nie poszłam na górę. Tylko do domu.
A później wracałam z mamą z kościoła, i że się martwią, bo go nie ma, ale pewnie pojechał w nocy z Tomkiem na giełdę. I żebym z nim pobyła, bo oni nie wiedzą, a przecież my zawsze. ‘Dzieje się coś niedobrego.' Obiad, babciu, nie gadaj głupot, co miało się stać, pojechał z Tomkiem, ale go opieprzę, niech tylko wrócą!.
I może siedziałam wtedy przy komputerze, a może stałam przy półce z książkami, słońce, tak ciepło, w swoim pokoju, otwarte okno i krzyk mamy, krzyk i…
NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!!!!!!!!!
Tata tam pobiegł. Zostałam z roztrzęsioną babcią, wołającą Jezusa, Boga, Kamila. Co za idiotyczne słowo, jak to wisi, wezwijcie karetkę, zabierzcie go, ratujcie, PRZECIEŻ ON ŻYJE, KŁAMIECIE WSZYSCY KŁAMIECIE ON ŻYJE!!!
Tam na pewno jest już lekarz, zabiorą go do szpitala, wszystko będzie dobrze…
On nie mógł umrzeć…

.
.
.
‘Dajcie mi wszyscy spokój. Nie mówił nic wczoraj. Nic. Ja nic nie wiem, nic nie wiem, nie wiem, nie. Nic mi nie powiedział. Nie chcę rozmawiać.
Bo wy zawsze wiecie wszystko najlepiej! Gówno wiecie! Nie macie pojęcia! Teraz?! Teraz pytacie?! Gdzie byliście zawsze, wcześniej, do cholery, gdzie wszyscy byliście?!
Nieee, wy wiecie zawsze najlepiej…’

.
.
Czasami wyobrażam sobie, co było by inaczej, gdyby wtedy…
Gdyby ktoś mógł cofnąć to i dać chociaż jedną szansę.