środa, 14 lutego 2007

Ot, walentynki.

Odnoszę małe zwycięstwo nad własną słabością.
Mimo dzikiego braku papierosa analizuję sytuację na chłodno.
Stwierdzam:
- brak fizycznego głodu nikotyny
- brak ochoty na wyjście z łóżka, ubranie się i spacer do kiosku
- czyste uzależnienie psychiczne od niewielkiego przedmiotu, który można trzymać w palcach podczas rozpaczliwych prób przyswojenia sobie zagadnień z fonologii.
W efekcie uznaję, że operacja zakupienia fajek zmarnuje mi za dużo czasu, lepiej poświęcić go na powtórkę z akcentowania i grup rytmicznych. Ewentualnie sporządzić małe ściągi, zupełnie bezużyteczne podczas egzaminu, ale dające pewien wewnętrzny komfort.

Godzina zero o 16, nastawienie – wisielcze, z przeczuciem kolejnej klęski. Plucie sobie w brodę i biadolenie nad własną głupotą zbyt wiele w tej sytuacji nie zmieni. Jedyny pozytyw – naprawdę wezmę się wreszcie i przestanę opierdalać, bo ostatecznie zależy mi na tych studiach. Przecież.
Wiem, że takie słowa padały już nie raz, a efekt mówi sam za siebie.
Ale chyba razem z odstawieniem jednego z nałogów coś mi się tam rozjaśniło w głowie. Tak jakby dym nagle wywietrzał i oto objawienie.
Może stanie się cud i zaliczę ten pisemny, nie marzę o niczym innym, jak tylko o spędzeniu kolejnego wieczoru na przygotowaniach do ustnego.
Poważnie.

/kofeinę dożylnie raz, podwójną dawkę, poproszę.
.
.
.
Wysłałam po długim smsie do trzech takich, co wcale nie zasłużyli.
Fakt, chciałam im wbić po małej szpili, żeby nie było. Rude wredne. Odzewu brak, zgodnie z wszelkimi przewidywaniami.
Najłatwiej udawać, że nic.
Cholerni tchórze.
.
.
.

Nie wiem czy to złudzenie, czy tylko mi się wydaje.
Chyba zaczynam kochać.
I boję się tego jak nigdy wcześniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz