piątek, 23 marca 2007

Dorosłość jak początek umierania.

Przyglądam się splątanym kablom komputera stojącego na stoliku pod oknem. Stolik zagracony stertą płyt z bajkami. Nie moje to.

Pokój coraz wyraźniej użytkowany przez innych. Brata, siostry. Ja, przelotnie. Funkcja hotelowo-sypialniana ścian białych, podłogi drewnianej bordowej, jasnego sufitu z boazerii. Gości mnie granatowa pościel w słońca, księżyce i gwiazdki.
.
Chciałabym spakować najbliższe książki, zabrać fikusa, muszelki z okna, mapę-puzzle, plakat Wojaczka. Sentymentalne bzdety.
Formalnie powiedzieć, podzielcie się resztą. To dla was. Weźcie. Przynieście inne. Zmieńcie.

Ale nie zrobię tego, bo nadal nie posiadam własnego mieszkania. W mieście ciągle nie mam prawa wbić gwoździa w ścianę, by móc powiesić ulubione zdjęcie Paryża w antyramie.
Nadal na ‘swoim’ nie-swoim.
.
Za każdym razem, gdy będąc w Ż. stoję w progu niby-mojego pokoju, bardziej w nim obco. I wyraźnie czuję, że to już czas. Ofiara przedwcześnie odciętej pępowiny dorasta i powinna mieć osobistą przystań.

Chciałabym.
.
.
.
Przechodzę kryzys, emocjonalno-psychiczny, dwudzieste urodziny zbliżają się, nic tak naprawdę nie zmienią, bo przecież za dwa tygodnie po przekroczeniu magicznej daty nie stanę się mądrzejsza-dojrzalsza niż dziś jestem, a ja nagle zapragnęłam zupełnie własnego kąta, zamarzyłam całkowitą wyprowadzkę z rodzinnego domu, choć jednocześnie przeraża, że to się już dzieje, że dla mnie zaczyna brakować tu miejsca, że…

… się boję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz