czwartek, 11 maja 2006

Główna różnica między Łodzią a Ż. polega na tym, że…

…czasami idę przez centrum mojego małego pseudomiasteczka z laptopem pod pachą, w kieszeni dzwoni mi telefon albo piszę smsa, w uszach mam słuchawki discmana (hm, miewałam, zanim go sobie niechcący zepsułam), a na ramieniu szczura. I tak po prostu zwyczajnie sobie idę, na przykład do Michała.
W międzyczasie mija mnie ileś osób, rzucam jakieś dzieńdobryicześć, rzucam pewne ilości uśmiechów większych i mniejszych.
W Łodzi natomiast są takie miejsca i czasy, kiedy przy przystanku lepiej nie patrzeć na wyświetlacz sprawdzając która jest godzina, lepiej też omijać wzrokiem niektórych ludzi, bo to się może skończyć co najmniej źle.
.
Przespacerowaliśmy się z Michałem na cmentarz, kiedy już zrzuciłam na dysk drugą serię Z Archiwum X. Arsen chował mi się pod bluzą, na biuście, Michał śmiał się mówiąc, że mu zazdrości, podlaliśmy podeschnięte bratki, zapaliliśmy znicze.
Ósmywrześnia, dwatysiącedwa, dwatysiącesześć. Cztery lata w tym roku będzie.
Staruchu, miałbyś w listopadzie trzydziestkę. Nie wywinąłbyś się od rodzinnej imprezy.
Ale i tak zwialibyśmy im na górę do kompa, nie…?
.
.
.
Zanucę La Valse d’Amelie.
Z głową za oknem i dymem w płucach.
.
Jadę jutro francuzić z Rolandem do przyszłego czwartku.
W przyszły czwartek – dzień prawdy.
/Pytanie, czy ciąg dalszy nastąpi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz