sobota, 15 października 2005

5 rano, znowu 5 rano, ubóstwiam 5 rano, 5 rano jest... piątą rano.

Dzień dobry, kocham cię… Artur, skarbie, bardzo się wyprowadzisz z równowagi jeśli zadzwonię dziś o piątej rano?

Raczej nie lubię października. Jest pełen handlu. Pełen targów. W mojej rodzinie odkąd pamiętam, czyli w zasadzie zawsze. I to cholernie, cholernie, cholernie męczące. Wstajesz na przykład o takiej piątej rano. Jedziesz, szukasz miejsca, kłócisz się o to miejsce, zajmujesz je całym sobą korzystając z najbardziej pierwotnych ( żeby nie powiedzieć – prymitywnych ) zasad, rozkładasz swój towar, rozkładasz kartoniki z cenami, rozglądasz się, spotykasz znajome od lat twarze, wypuszczasz się na mały rekonesans w celu względnego zorientowania się w liczebności i sile konkurencji, a następnie uwaga uwaga, czas start! Pierwszy klient, zgodnie z wszelkimi przesądami, ustawia ci handel na cały dzień. Musisz być przekonujący. Musisz być asertywny. Opanowany. Zdecydowany. Musisz zachować zimną krew i nie rzucać doniczką w klienta, który doprowadza cię do szewskiej pasji referując ceny i jakoś towaru konkurencji, wybrzydzając przy tym ile się da, bylebyś opuścił mu chociaż złotówkę. Bo opuściłbyś mu i ze dwie, ale jego postawa od razu utwierdza cię w przekonaniu, że wolisz zjeść tą wiązankę na obiad, niż ugiąć się pod presją owego typa ( owej typki? Bo przodują tu kobiety, płeć brzydsza z reguły jest konkretna do bólu, a po dokonaniu transakcji lubi sypnąć komplementem ).
I tak trwa ta zabawa, ja mam w głowie mini plan zajęć na popołudnie ( może pouczymy się wierszyka – ‘W pokoiku na stoliku…’ ) i tekst piosenki ‘Była sobie żabka mała ( le le kum kum… ), którą z lubością śpiewa ostatnio Ewunia. A w luźniejszych chwilach słuchawka w uchu pod czapką i np. ‘Imaginations from the other side’, co przydatne jest, bo odwraca uwagę od skretyniałych bab, według których wszystko powinno być im dane za darmo i to absolutnie oburzające, że upieram się przy minimalnej cenie, którą po prostu muszę za daną rzecz wziąć by do interesu nie dokładać.
Jak już szczęśliwie wrócimy do domu, przeliczymy kasę, obiadek, Ewka na kolanach, jakaś zdechła rybka, jakieś portretowanie kota fioletową kredką, szczur uciekający przed śmierdzącym lekarstwem - sama słodycz. Wieczór w piwnicy spędzony jako dłubanina przy kwiatkach, wiązankach - a jednak przyjemny – wreszcie chwila, żeby porozmawiać z rodzicami, siostrą, posiedzieć razem ze świadomością, że to jest nasza wspólna praca, że dzięki temu będzie lepiej. Że kupię nową płytę i w grudniu pójdę na koncert Heya i Strachów. Że mogłam wczoraj dać Arturowi mały prezent z okazji naszego półtora roku razem.
Półtora roku… Hmm. Ale o tym, to już może kiedy indziej.

/za 4 i pół godziny – piąta rano

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz