środa, 11 lutego 2004

‘Usypiam w sadzie krzyków przekwitłych’

Wietrzę pokój. Na parapet wpadło trochę śniegu. I zimno się zrobiło. Wizyta Pauliny i Grzybka była, jak zawsze, bardzo miła i obfitująca w dwuznaczności, podteksty, niedopowiedzenia, papierosy i coca colę. Przyznać muszę, że kiedy tak siedzieli razem na moim łóżku, wyglądali bardzo... Bardzo. Aż nabrałam ochoty na coś bliskiego z Januszem. Tak, że w pewnej chwili chciałam zadzwonić, powiedzieć mu jak bardzo tęsknię i chociaż ‘jedyny mój to zaledwie kilka dni’ ja już ‘dotykam się tak jak to zwykłeś robić ty wyczuwam wyczuwam cię w zapachu ubrań’...

Nie wiem, co będzie. Mimo tego, że mama już o wszystkim wie, chociaż rozmawiałyśmy wczoraj tak szczerze jak nigdy, i najpierw wzajemne obwinianie botynigdyniemaszdlamnieczasu a
botysięzamykasziniechceszwcale, później przyznawanie sobie racji w stopniu mniejszym lub większym, i nerwy i złość i łzy i żal, i dużo dużo słów, i przepraszam i już będzie lepiej, zawsze, od teraz, i inaczej i... cieszę się. Ale jakoś nadal pełna obaw jestem, że coś pójdzie nie tak, że ją zawiodę, że... A może to ten Therion w głośnikach. Może nocny chłód, nieobecność Janusza albo wczorajsza ( skądinąd zupełnie sympatyczna ) rozmowa z Szymonem wprowadzają mnie w tej dziwny nastrój, kiedy mam wrażenie, że ‘niebo znów na głowę spada mi i nadziei coraz mniej na słońce’... I chyba znów się boję. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz