wtorek, 29 listopada 2005

I’m think I’m paranoid.

Jestem gotowym do erupcji wulkanem. Garnkiem gotującego się mleka. Nerwy napięte do granic możliwości drgają wściekłością, chociaż jeszcze próbuję się hamować, resztką sił. 

Nie mogę zasypiać, przeszkadzają mi odgłosy nocy, przeszkadza mój własny oddech. Nie mam siły wstawać, dreszcze od otwartego okna, przy którym Magda ma zwyczaj studzić poranną kawę. Brak koncentracji w szkole i na sprawdzianie z francuskiego całe zadanie piszę w conditionnellu drugim, chociaż w poleceniu jasno wytłuszczone, że ma być w trzecim. Umieram na filozofii, resztką świadomości przywołując mądrą minę, by przypadkiem komuś do głowy nie przyszło, że mam w dupie Kanta i jego idealizm transcendentalny, deontologie, niebo gwiaździste, imperatywy hipotetyczne czy kategoryczne, jest mi to naprawdę najzupełniej obojętne, wszystko, nawet to, że Galileusz kazał kulom spadać. Na matematyce pozoruję działanie nie znając wzorów z kombinatoryki i przyswajam sobie naprędce strzępy wiedzy z chemii, kiedy to z kolei modlę się, by pani SS przypadkiem nie wpadła na pomysł zaproszenia mnie do tablicy. Religię traktuję jako okazję do odrobienia pracy domowej na korepetycje z francuskiego, gdzie typowe zwroty listu oficjalnego przeplatają się z dyskusją na temat badań prenatalnych i poprawianiem błędów w expose Przemka.
Mylę kosmiczne tematy etre i faire w passe simple, mylę futur anterieur z subjonctif passe, mylę podłogę z sufitem i dywan z tapczanem.
Jest zimno i ciemno, a autobus nie przyjeżdża. Trzy autobusy nie przyjeżdżają. Później w środku jest towarzystwo 3 panów z piwem i babsko szarpiące niemiłosiernie przestraszonego kundelka na smyczy. Jest starsza kobieta, której ustępuję miejsca i stoję, stoję, czekam, aż zamajaczy właściwy przystanek, ze sklepem spożywczym obok, ale będę głodna, bo ‘przepraszamy, bankomat chwilowo nieczynny’, a osiem groszy w kieszeni.

W pokoju pusto, ale okno na oścież, temperatura znacznie poniżej dopuszczalnej normy, lekki stan podgorączkowy i miłość do kaloryfera. Sen się skrada na palcach, nie do końca przekonany co do słuszności swoich działań, bo przecież ‘Przedwiośnie’ i mnóstwo roboty z francuskiego na jutro do okiełznania. I co? Tak, one wracają, więc cisza nie ma szans, umiera przygnieciona wściekle głośnym chichotem Magdy oraz słodkim i fałszywym lizodupnym głosem Gosi, z którą coraz bardziej oficjalnie zaczynamy traktować się jak powietrze. Telewizor. Radio. Zebranie mini kółka adoracji serialowej. Uszy puchną od idiotyzmów przepełniających pustkę dyskusji o niczym.

Arturowi się dostaje za niewinność. Ale koniec tego. Niczym sobie na to nie zasłużył.
…co nie zmienia faktu, że balansuję na krawędzi cienkiej czerwonej linii. I nie chciałabym być w skórze tych, którzy sprawią, że dam jeszcze jeden krok do przodu.
/nienawidzę tego miejsca.

(Boli mnie głowa.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz