czwartek, 17 listopada 2005

'Nie pytaj mnie, skąd o tym wiem - opowiem ci o tym innym razem...'

Szła swoim zwykłym śpiesznym krokiem mijając kobiety i mężczyzn ziejących papierosowym dymem i parą z ust, nosów, drzewa zrzucające resztki zmarzniętych liści i psy czujące się idiotycznie w kolorowych sweterkach robionych na drutach przez starszą panią w kapeluszu, nie oglądając się za siebie, mimo wiatru wiejącego w oczy, pseudo płatków nagłego śniegu, który pojawił się bez zapowiedzi na przekór pogodzie, która cały czas zdawała się przekonująco kłamać, że zima nigdy nie nadejdzie. Omijając wzrokiem okna mieszkania, w którym teraz światło innych ludzi zdaje się mówić szyderczo, że tamto, że tamto było oczywiście wiadome, że nie skończy się dobrze, mimo wszystko. W głowie huczał jej potok myśli zalewających zdrowy rozsądek i przywiązanie do rzeczywistości, zdających się krzyczeć, że sama wiedziała w co się pakuje i tanie mrzonki rodem z mdłego i przewidywalnego od początku do końca romansu wydają się być śmieszne teraz, kiedy życie pisze ciąg dalszy. Tak, czuła się jak bohaterka jednej z przygniecionych gazetami książek, leżących w kiosku za jedyne 9,99. Próbowała zniknąć pod kapturem czarnego płaszcza, stopić się z szarością kamienic i wczesnego wieczoru, ale przeszkadzał w tym bordowy szalik, psujący ogólną nijakość. Chciała mówić, pisać, wyzbyć się raz na zawsze całego żalu przepełniającego tamten pozornie szczelnie zamknięty fragment, z którego od czasu do czasu sączyło się niezdrowe i irracjonalne poczucie winy, świadome własnej niezgodności ze stanem faktycznym. Jak zawsze w takich chwilach, nie było w pobliżu nikogo i niczego, co mogłoby jakkolwiek pomóc. Przygryzione wargi, zaciśnięte pięści, kiedy stała sama na przystanku, tym samym, który tyle razy był świadkiem ich tęsknoty zanim jeszcze nadjechał autobus. To już przeszłość, nienawidzi, i nie ma się co dziwić.  Jak mogłaś. Jak mogłaś, skoro tak bardzo go kochałaś, zranić tak mocno.
- Nie mogła.
Musiała.
Ale on nie wie.
Nie będzie okazji ani potrzeby, by tłumaczyć.
Wszystko pozostanie po staremu, a ona za jakiś czas zepchnie wszystko w kąt, aż do następnego razu.
.
Szła swoim zwykłym śpiesznym krokiem mijając kobiety i mężczyzn ziejących papierosowym dymem i parą z ust, nosów, drzewa zrzucające resztki zmarzniętych liści i psy czujące się idiotycznie w kolorowych sweterkach robionych na drutach przez starszą panią w kapeluszu, nie oglądając się za siebie, mimo wiatru wiejącego w oczy, pseudo płatków nagłego śniegu, który pojawił się bez zapowiedzi na przekór pogodzie, która cały czas zdawała się przekonująco kłamać, że zima nigdy nie nadejdzie. Przymykając powieki widziała siebie, nagą, wtuloną w jego bezpieczne ramiona, lepiącą się do niego jak zachłanne dziecko proszące o więcej słów i gestów, bojącą się, że wyjdzie trzaskając bez powodu drzwiami, że zostawi ją samą w towarzystwie chłodnego kaloryfera i miękkiego koca, w pustym pokoju. Widział to absurdalne rozdygotanie i źle ukrywany smutek, nie wiedział dlaczego, ale mógł się domyślać, że to tamten, on, wrócił w nocy i obudził snem dawno przyschnięte wspomnienia. Bardzo się starał, by znów zapomniała. Stojąc na szarym przystanku, jeszcze czuła na udach jego mocne i delikatnie błądzące dłonie, mimo przejmującego zimna, które wdzierało się pod płaszcz tysiącem kłujących igieł, przed którymi nie chronił jej nawet pozostawiony przez niego zapach.
Nie patrzyła w żadne dręczące światłem okna, wsiadła do autobusu myśląc tylko o tym, że chce, by znów przywitał ją pocałunkiem w czubek zaczerwienionego nosa z dwoma kubkami gorącej herbaty na stole.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz