poniedziałek, 4 lipca 2005

I w ogóle JA PIERDOLĘ.

Melania swoim kocim krokiem funduje szczurom napady paniki. Psy, na widok Melanii dostają ataku wściekłości i trzeba zarządzać natychmiastową ewakuację kota. Rybki Karoliny nie czują się zbyt pewnie gdy Mela przygląda się im z zaciekawieniem zza akwariowej szybki. Tata wrzeszczy, że kot zniknął z kuchni i pewnie pożarły go już psy, tymczasem Mela spacerując po mojej klawiaturze domaga się pieszczot i dręczy szczury upartym miauczeniem. Rodzeństwo kłóci się, w czym pokoju kot będzie na noc. Babcia pilnuje, by Melanii przypadkiem nie przekarmić. Antykocia mama krzyczy ‘a kysz!’. Melka gania się nawet z własnym lustrzanym odbiciem i cieniem mojego palca na ścianie.
Awantury na czternaście fajerek.
I tylko koza zachowuje w tym wszystkim stoicki spokój.
.
Wyznaczona na egzamin (prawo jazdy) 22 lipca, uszczęśliwiona spotkaniem z A., zmęczeni długaśnym spacerem po Łodzi i maratonem w poszukiwaniu podręczników do WOSu, ze zdychającymi roślinkami wodnymi dla młodszej siostry w plecaku.
I było tak pięknie, aż do chwili, w której rodzice postanowili wyprowadzić mnie z równowagi i permanentnie wkurwić standardowym systemem zmian decyzji najmniej sześćdziesiąt razy na minutę. Czarę goryczy po powrocie do domu przepełniła mama, z uśmiechem na ustach dyskutując ze znienawidzoną przeze mnie ciotką na arcyciekawy temat – och, jakąż to ma nieudaną i generalnie beznadziejną najstarszą córkę, co to ręce obie lewe, pojęcia o interesach zero, bezużyteczność totalna i jedyne co, to tylko pieniądze koncertowo tracić potrafi, mimo chęci i zdolności do pracy żadnych, aż strach się bać jak sobie toto w życiu poradzi.
O, jak miło usłyszeć o sobie kilka słów prawdy. Dobrze, że chociaż Anetka wspaniale im się udała i reszta też już w miarę nienajgorzej, to ma kto honor rodziny ratować.
Bo ja to chyba wyemigruję do Szwecji zbierać kokosy na fiordach. Rzucę prestiżowe i elitarne Pierwsze El O, po chuj mi matura, po chuj studia, skoro w bezmyślności swojej i tak pójdę na jakieś badziewne i do niczego nieprzydatne, a później i tak nie znajdę pracy. Lepsza wątpliwa kariera zbieracza na emigracji niż zamiatanie ulic w rodzinnej miejscowości, na przekór ciocinym słowom, która zna Życie i wie, że ci co to się tak do miasta wielkiego wyrywają, najczęściej lądują ze zbita dupą i podkulonym ogonem na garnuszku rodziców.
I w ogóle to ciekawe, czemu ja tak głupio bywam zazdrosna o swoje młodsze rodzeństwo. A w słowa przypadkowo wczoraj spotkanej mało znajomej, która gratuluje i twierdzi, że rodzice tak dumni ze mnie i w ogóle och-achy, wierzyć się zupełnie nie chce.
Jest mi, normalnie, kurwa, przykro.
Nic więcej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz