niedziela, 4 stycznia 2004

I widzę, i widzę, od lat nieprzerwanie, PODRÓBKĘ SZCZĘŚCIA z fabryki na Tajwanie!!!

Wieczorem, mój ojciec wiedział, że mama może zacząć rodzic w każdej chwili, bo jest już sporo po terminie. Wiedział, że musi być w pełni sprawny, by odwieźć ją do szpitala. Mimo to. Upił się. Zaczęli się kłócić. Przepychać. On, jak zwykle pieprzył, że się zabije, że się powiesi, bo on już nie może wytrzymać, nie może żyć, bo ta rodzina jest chora. Mama bardzo się zdenerwowała. Niedługo po tym, zawołała, żebym szybko przyniosła torby przygotowane na piętrze, bo ona rodzi. Szanowny pan tatuś nie był w stanie prowadzić samochodu. Do szpitala zawiózł mamę wujek. Babcia się modliła, Karolina czytała książkę, Aneta negocjowała z Jaśkiem warunki na pójście spać, a ja powiedziałam J., że będę go nienawidzić do końca życia, jeżeli zrobi mi dziecko. Ojciec siedział rozłożony przed telewizorem, z butelką piwa w ręce. Co jakiś czas trułam mu, żeby zadzwonił do szpitala i naprawdę nienawidziłam go w tamtych momentach, całego, razem z ta kanapą, telewizorem, papierosem i piwem. Tłukłam się po pokoju, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W końcu Aneta przylazła z sensacyjną wiadomością – jest, duża, zdrowa. Dziewczynka. I wtedy... zauważyłam, że ja nic nie czuję! Przeszła mi cała złość, wściekłość, gdzieś uleciał agresywny nastrój, strach, niepokój, wszystko. Leżałam w łóżku z masą jakichś nieokreślonych myśli, kłębiących się jakby w zwolnionym tempie. Rozmawiałam z Januszem, później długo z jego mamą. Wyciągnęłam wspomnienia. 
Rok 1991, powrót mamy z Niemiec, zabite w sobie uczucia (łatwiej nie czuć, niż tęsknić 2 lata), chęć nacieszenia się jej obecnością, a za chwilę młodsza siostra, obok choinki na kocyku 4letnia ja pochylam się z mamą nad niemowlakiem i myślę sobie, jak bardzo nie lubię tego wrzeszczącego dzieciaka który jest ‘czystą Elą’ (ja dla odmiany jestem wykapanym Ryśkiem), rok 1995 i 8letnia ja w towarzystwie Anety i zaprzyjaźnionych bliźniaków z radości wdrapujemy się na stara lipę wrzeszcząc na całe gardła ‘hurra!!! mamy siostrę!!!’, zrywamy na łące kwiatki i dewastujemy ogródek szykując bukiety dla mamy, a niedługo po tym przychodzi dzika zazdrość, bo dziecko_jest_najważniejsze, rok 1999 – wystarczyło jedno moje ‘mamo, ja nie chcę rodzeństwa, już jest nas dużo, ja nie chcę tego dzidziusia’ i już zostaję oskarżona o brak uczuć i okropne zachowanie, ale Jaś niejako podbija mnie faktem, że jest chłopcem.
I dziś. 2004. Mam 17 lat. Nie chcę tego dziecka. Mogłabym być jej matką. Nie chcę. Nie kocham jej. Znowu zaczynam się wkurwiać. Wiem, sama się nakręcam. Jestem potworem bez uczuć, skrajną egoistką, ale nie kocham jej. Nie interesuje mnie, ile waży, jakie ma włoski, jaka jest ciepła i mięciutka. Nie wyobrażam sobie domu z nią. Nie chcę jej widzieć, nie chcę nawet o niej słyszeć, nie ma u mnie miejsca dla niej. Podła. I zimna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz