niedziela, 27 marca 2005

Świąteczny codziennik z podkrążonymi oczami.

Wiem, nie wyglądam dobrze. Nerka dała mi popalić przez ostatnie dni (może w końcu wybiorę się do jakiegoś lekarza, ale to dopiero jak znowu zacznie boleć).
.
Nie ma magii. Było, jak zawsze, przedświąteczne zabieganie w sklepie. Po zrobieniu 40 stroików już nawet przestałam liczyć, wplatanie w doniczki sztucznych żonkili, plastikowych jajek i zajączków, wstążek, a całość doprawiona kolorowym sizalem i karbowaną wierzbą z naszego podwórka tworzyć się zaczęła gdzieś poza moją psychiczną obecnością (która znajdowała się daleko, daleko, 150 w porywach do 350 kilometrów od siedzącego w piwnicy ciała).
Zostały mi porysowane drutem dłonie i 200zł w kieszeni.
.
Spałam dziś do południa. Później robiłam nic. Popatrzyłam na przywiezione podręczniki, podlałam kwiatki, narysowałam koślawe drzewo. A wczoraj byłam prawie zdecydowana obciąć się na zapałkę. Powstrzymało mnie wyobrażenie miny Artura i łódzkich dresów.
.
W wiosnę uwierzyłam dopiero teraz, kiedy uparcie powracające każdego roku kawki zahuczały w kominie za ścianą. Znowu uwiły gniazdo, a my z tatą kolejny raz pozwolimy im wychować młode, bo szkoda nam niewinnych piskląt. Które, przez najbliższe weekendy spędzone w domu będą łomotać mi za uchem i budzić nad ranem.
(Bursa wyrywa ze snu stukaniem obcasów na korytarzu wymieszanym z rzężeniem autobusów za oknem i czterema budzikami w jednym pokoju, każdy z inną melodyjką, dzwoniącymi średnio co pięć minut).
.
Szczury w przypływie inwencji twórczej pożarły mi kabel od ładowarki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz