Eskel pojechał do nowego
domu.
Poryczałam się, kiedy wróciłyśmy z Iskrą do mieszkania. Nie przywitał nas jak
zwykle, nie siedział na szafce w kuchni przy drzwiach, nie zaatakował moich
sznurówek ani szalika, nie wskoczył na kolana ani nie wpychał się tyłkiem na
klawiaturę, gdy tylko usiadłam do komputera.
Tłumaczę sobie, że to konieczność, że tak najlepiej. Nie musi już zostawać sam
na weekendy i przeraźliwie miauczeć. Teraz zawsze ktoś przy nim będzie, nowa
pani, jej dziadkowie albo rodzice. Wiem, że decyzja słuszna i prawidłowa.
Ale bardzo źle, bo jednak przywiązałam się przez ładnych kilka miesięcy do tego
buro białego szatana, mającego zwyczaj budzić mnie w środku nocy,
uwielbiającego wciskać się wszędzie gdzie go nie proszą, miziastego, mruczącego
małego diabła.
Trzeba zaraz sprzątnąć z parapetu jego miseczkę i poduszkę… umyć szybę wymazaną
eskelowymi łapkami…
Już nie wtulę twarzy w kocią sierść.
.
Zagłuszam się, uspokajam, wyciszam. Próbuję przynajmniej.
Czytam Kinskiego. ‘Ja chcę miłości!’
Ja chcę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz