poniedziałek, 2 kwietnia 2007

Moje miasto.

Niedziela, wczesny wieczór, nosi mnie. Miotam się.
Ostatecznie smsowo umawiam z Agnieszką na okolice 20.00, wychodzę więc godzinę wcześniej, żeby spokojnie dotrzeć na Widzew.
6 nam ucieka, w porządku, niedługo przyjedzie 5. Spóźnia się, dopalam papierosa tupiąc glanem. Plac Niepodległości mijamy bezproblemowo, pozwalam sobie na chwilę relaksu. Błąd. Przy Reymonta coś zatarasowało zakręt. Jeśli nasz tramwaj ruszy jeszcze kawałek, zakorkuje przejazd Piotrkowską. Czekamy. Czekamy. I czekamy. Wreszcie łaskawie przepchnęli zator, dojeżdżamy do skrzyżowania z Mickiewicza. Niedziela późny wieczór, kwitniemy, wypuszczamy korzonki, zielenieją nam listki. Ostatecznie wysiadamy prawidłowo i trafiamy, chociaż niewiele brakowało, żebyśmy się zagapiły. U Agnieszki miło, ale czas leci,
nagle strasznie późno. Spacer pustym osiedlem do przyjemności nie należy. Odważnie, głowa go góry, chroni mnie mój dzielny pies. Czujny, warczy na każdego mijanego kundla i podejrzane drzewo. Czekamy na 8, orientuję się, że komórki w torbie zdecydowanie nie ma. Wszystkie kieszenie puste. Niedobrze. Myśl pierwsza, chrzanić telefon, najwyżej Aga przyniesie mi go jutro na uczelnię, myśl druga, kurwamać, jak ja wstanę o 7.00 bez budzika? Wracamy z Fool’s Garden, Lemon Tree. Szybki skok na 4 piętro. Lotem błyskawicy, z powrotem na przystanek. ‘Do zajezdni Telefoniczna’ i niech ich jasny szlag, nie wypuszczę się bez sensu na drugi koniec miasta. Kolejny, to samo. Przesiadka po kilkunastu minutach, w 98. Przy Kościuszki ucieka ostatni normalny tramwaj, widzę N6, biegniemy przez wszystkie możliwe czerwone światła, autobus pięknie odjeżdża migając nam na pożegnanie. W tym czasie majaczy w oddali 2, ‘do zajezdni Dąbrowskiego’, szybko, jest szansa. Wypluwam płuca, pies patrzy z wyrzutem, kretynko, zabijesz nas! …zwycięstwo, zachlany dres łypie spod oka, ale zatrzymuje go ostrzegawcze warknięcie kudłatej albo wściekłość wymalowana na mojej twarzy. Dąbrowskiego średnio nam po drodze, więc maszerujemy przez kawał Rzgowskiej bez niepotrzebnych dyskusji z komunikacją miejską. Pod blokiem zastanawiam się, czy aby na pewno mam klucze, bo może zgubiłam przypadkiem, tylko tego by brakowało. Uff, przekręcam zamek w drzwiach, Iskra rozwala się w fotelu, ja zrzucam ciuchy w kąt, rozkładam łóżko, uruchamiam lapka, dopijam resztki coli. Błoga chwila szczęścia legła w gruzach razem z pojawiającym się poczuciem obowiązku. Jasne, jeśli jutro nie zaliczę łaciny na konsultacjach znów przyjdzie trząść portkami przed sesją w obawie utraty indeksu.

Zegarek ustawiam na dziką godzinę poranną, jeszcze tylko ostatnia fajka i dobranoc.

Nie przeczytałam nudnej książki na literaturę ani nie zrobiłam tabelki na ćwiczenia z opisówki. Katarzyna K. jak zawsze przygotowana pierwszorzędnie na starcie z uczelnianą rzeczywistością.
.
Ten czarny kot, co przebiegł nam drogę, to na szczęście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz