poniedziałek, 27 marca 2006

Upadłe anioły i jasny blond, znaczy – będę żyć.

W planach była półgodzinna nauka rekolekcyjna dla młodzieży. W efekcie wyszło trzy razy tyle na górce i przystanku z niejakim Przemysławem G., w pewnych kręgach bardziej znanym jako Grzybek. Wieki się nie widzieliśmy, a konkretnie – od Bożego Narodzenia, kiedy to podczas przypadkowego spotkania na dzień dobry wypaliłam mu, że jest głupi i że wcale go już nie lubię. Grzybek spuścił oczy i powiedział wtedy ‘wiem’, po czym oddalił się w bliżej niezidentyfikowanym kierunku, a najpewniej w którąś z bram, w celu wypalenia z kolegami szluga, a ja z Arturem poszliśmy w swoją, zupełnie przeciwną stronę. 
Byłam na niego wściekła, że tak zwyczajnie i chamsko mnie olał, kiedy go potrzebowałam, odprzedszkolny przyjaciel od siedmiu boleści. Ale dzisiaj, perspektywa smętnego siedzenia i myślenia o tym o czym zdecydowanie myśleć nie powinnam w kościelnej ławce, jakoś mnie przeraziła i ostatecznie wolałam włóczyć się i gadać, nadrabiając ostatnie naście miesięcy zdawkowych pozdrowień.
‘I powinnaś mu pokazać, niech wie co stracił!’ - niech wie. A pewno. Łatwo powiedzieć - i tu nieprzypadkowo wyciągnęłam Martę, po której on sam leczył się długo, długo, o wiele dłużej niż można by się tego spodziewać po Grzybku.
.
To półtoragodzinne spotkanie z pajacem w spodniach z krokiem między kolanami, luźnej bluzie i czapeczce z metką jednej z hiphopowych firm zdecydowanie pozytywnie wpłynęło na mój stan psychiczny.
Co więcej, ze zdumieniem odkryłam, że trochę mu się w głowie poukładało od czasu naszej ostatniej poważnej rozmowy. 'Ż. to taka dziura, tu nie ma żadnej przyszłości, o, widzisz, taka twoja bursa na wolnym powietrzu… już mam dosyć, chcę stąd wyjechać, na studia, wyjść na ludzi, zacząć oddychać z dala od tego miejsca…’
…oj, Grzybie, a o czym ja mówiłam 3 lata temu, kiedy kończyliśmy to poronione gimnazjum i kiedy usiłowałam wyciągnąć cię z podwórkowego bagienka? Ale nie, wtedy było, że ‘tutaj są ludzie!’ - jacy ludzie? Ci sami na których teraz nie możesz patrzeć.
I oczywiście, że miałam rację.
.
.
.
Obserwując wczoraj żonę wujka, czyli jedną z licznych i wspaniałych ciotek (nie dam się wrobić w wakacyjne dawanie korepetycji z francuskiego jej ćwierćinteligentnemu synowi, o nie, nie dam, mowy nie ma!), doszłam do wniosku, że Boska ma do niej łudząco podobną twarz, jeśli nie liczyć tych dziestu lat różnicy wieku.
Mój rodzony tata o ciotce D. w zależności od kontekstu mówi bardzo obrazowo - ‘ta podła-wredna-głupia suka’. Wysuwam więc ogólny wniosek oparty na życiowym doświadczeniu – farbowane blondynki o imieniu Dominika są moim wrogiem.
.
Znajoma fryzjerka robi mamie ekstrawaganckie pasemka, babcia lamentuje wieszcząc spodziewane reakcje nieobecnego aktualnie taty (tata się wczasuje, w sanatorium, śle smsy z prośbą, żeby go smsami nie wkurzać, bo on nie umie odpisywać), ja rzucam coś o planach zmiany imidżu i farbnięcia się na jasny blond, na co mama kategorycznie stwierdza, że żadnych cudów przed maturą, a ja, że to konieczne, konieczne bo tylko wtedy będę Boska, i to konieczne, konieczne, a babunia z rozpaczą, że nie powinnam się wygłupiać, zapada konsternacja, jedynie mama patrząc na mnie wybucha śmiechem i wycierając wierzchem dłoni ubawioną łzę mówi
‘mamo ona żartuje, jak dobrze… córko, będziesz żyć!’

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz