Chciałam jechać z Januszem na weekend do Warszawy.
W ostatniej chwili powiedziałam, że jednak nic z tego. Wymówka – brak kasy i
mowy nie ma, żeby on mi to fundował. Powód faktyczny – chciałam do domu.
Tak jakoś. Posłuchać babcinego gderania, że taka jestem blada, chuda ( ta,
akurat... ) i że zaraz mi tu bez marudzenia siadaj, jedz, pij i do łóżka!
Przytulać policzek do maminego brzucha i czuć jak maluch się wierci. Złapać
tatę za rękę, szorstką, ogorzałą i mocną, wepchnąć mu się na kolana i
powiedzieć, że dostałam pałę z chemii. Pobyć z dzieciakami, posiedzieć z nimi
przy kompie, posłuchać ich kłótni i szczebiotania. Cholera. Chyba zatęskniłam
za domem.
.
Pojechałam do Krakowa. Byłam w akademiku, w którym mieszkał Kamil, na jego
uczelni. I w bibliotece. Poprosiłam o książki, które czytał. W tej oddanej
przez niego tuż przed śmiercią znalazłam notatki i list. Do mnie. Od niego.
Chciałam go przeczytać. I wtedy. Zadzwonił budzik. I wtedy. Zaczęłam płakać.
Taka przeogromna ochota, walnąć pięścią w szkło, żeby była krew i żeby bolało,
żeby bolało bardziej niż to w środku.
Dlatego Nirvana dlatego baaardzo głośno aż głowa pęka i zaraz ktoś się obudzi i
zacznie krzyczeć, że mam przyciszyć i że późno i w ogóle dlaczego jeszcze nie
śpię, podobno byłam zmęczona. Jestem.
Dobrze tatusiu, już, przepraszam, posłucham sobie muzyki z discmana, którego mi
dziś dałeś, pomimo tego, że będę mieć dwóje z fizyki i chyba trochę was
zawiodłam, bo oceny na semestr pozostawiają wiele do życzenia, a może to moja
pieprzona ambicja, którą powinnam schować do kieszeni i cieszyć się tym, co
mam.
Tak, będzie lepiej. Wiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz