Uciekłam dziś wieczorem.
Nieplanowane. Zamierzałam przyjechać do domu w środę, po klasowej wigilii i
przedświątecznym zamieszaniu na dworcu. Artur został w bursie sam, z prezentem
dla mnie i żalem, że nic mu wcześniej nie powiedziałam. Bo i jak? Nie sądziłam,
że wsiądę z tatą w samochód i tak po prostu ucieknę z miasta.
Rybka, obrażona, pływa w słoiku. Zmęczone podróżą szczury, w transporterku
pogryzają chrupki. Maleństwo kupione dla Anety śpi w fałdach mojego swetra.
Ciekawe, że do tej pory nikt z rodziny nie zauważył mojej bordowej czerni na
głowie. A miał być jasnobrązowy kasztan...
I nienawidzę bursy. Śnię o przytulnym mieszkanku. Nie musi być duże. Byle tylko
moje. Nasze. Bez zbędnych osób, czepiających się o byle bzdurę. I tych
słuchających od rana Radia Eska Łódź. I tych chichoczących. I tych, co nie
wynoszą śmieci. i tych co się drą, że po 20.00 panie na górę, panowie na dół.
Chciałabym mieć święty spokój. Z Arturem?
Sama nie wiem. Chyba nie umiem dzisiaj pisać. Znowu nazbierało się za dużo
rzeczy.
Z nastrojem zimowo depresyjnym leczę się Heyem. W ramach antidotum na ten dół,
co dopadł mnie w czasie koncertu. Tak, było świetnie. Tylko w którymś momencie
zachciało mi się napisać smsa do Szymona. O, jak ja kocham robić z siebie
idiotkę.
Nie odezwał się.
.
Żyję.
.
Już wiem, że nigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz