czwartek, 10 listopada 2005

Szaro i zimno. Tusz do rzęs rozmazany na policzkach.

‘Przyjaźń między kobietą i mężczyzną istnieje… do pewnego momentu.’
Taki mały wniosek podsumowujący dzisiejsze spotkanie z Cezarym.
Mimo wszystko będę się starać, bo to ważne dla mnie, żeby byli ludzie, którym mogę ufać, których potrzebuję, i którzy pozwalają mi być potrzebną.
.
.
W autobusie przez chwilę pachniało mandarynkami, a ja nie wiedzieć czemu poczułam zapach i smak pieczonych kasztanów, tych spod katedry w Strasbourgu albo starego centrum Colmaru. Kalejdoskop wspomnień, kolorowe szkiełka, widokówki, zamki, ciasne uliczki, wąskie zakręty, góry, winogrona i śnieg, przeplatały się z głosami tamtych ludzi, z tamta mną, z innym zupełnie czasem.

Duchota i ścisk zmiotły kasztany.
Spłynęły po zaparowanej szybie niezauważone szarą mżawką.
.
.
.
W domu nie jest dobrze. Nie jest, bo ojciec znów. A na dokładkę w gościnie wujek, czyli jego brat. Starszy, więc się nawalił jeszcze bardziej niż on. I próbował się czepiać. Paskudnie olałam. Grzecznie. Ale paskudnie. Nie mam najmniejszej ochoty na pijacki bełkot. Wystarczy, że kolejny raz usłyszałam o sobie kilka miłych rzeczy.
Boli mnie ton jego głosu. I to spojrzenie, mówiące więcej niż słowa.

I nie wiem zupełnie co robić. Chciałam szczerze porozmawiać z tatą.
Ale taty nie ma.
Ojciec zawładnął światem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz