wymykam się spod ciepłej kołdry. Na palcach wędruję w kierunku kanapy, zawijam w koc i odpalam papierosa (wciąż każdy kolejny jest tym ostatnim). Głaszczę klawiaturę.
Mam w głowie milion myśli i problem z ubraniem ich w słowa.
Wyszłam z wprawy.
Plącze mi się w mózgu coś o tym, jak wiele się zmieniło od chwili, w której opuszczałam rodzinne strony myśląc, że to już na zawsze. Z podejściem, że jeśli kiedykolwiek w życiu będę tam musiała wrócić, to będzie przegrana. Porażka. Totalna kompromitacja. Zwał jak zwał.
.
.
.
Mama dochodzi do siebie, pobyt w szpitalu zaliczył niedawno tata. Z babcią raz lepiej raz gorzej.
Kiedyś sądziłam, że życie to wieczna sinusoida, wierzyłam, że po każdej burzy wychodzi słońce i inne tego typu kwieciste metafory. Później dotarło do mnie, że może to się sprawdza w przypadku innych, ale moje konkretnie życie to raczej niekończąca się podróż do wnętrza ziemi. Po okresie buntu nastała faza pogodzenia się z losem i w końcu przestałam z tym walczyć.
Jest źle? Pewnie będzie jeszcze gorzej.
W tej życiowej filozofii wegetowałam przez te wszystkie trudne miesiące, darując sobie głupie pytania w stylu 'co jeszcze?', bo przecież spodziewałam się, że spokojnie, bez niezdrowej ekscytacji - los zdąży mi znów przypieprzyć.
.
Ostatnie wydarzenia popchnęły mnie do podjęcia ważnych decyzji.
Przegrana, porażka, totalna kompromitacja.
A może wreszcie zmiana na lepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz