Nieposkładanie
-- tak najprościej można odmalować mój obecny-i-ciągnący-się stan.
Dobrze, że waga się popsuła, to chociaż mam wymówkę by na nią nie wchodzić i udawać, że nie zauważam tych lekko licząc dziesięciu kilogramów na plusie, od lutego. To jakaś masakra, czuję się, jakby było mnie dwa razy tyle. To mnie przeraża i obrzydza, zaczęłam traktować każde napotkane lustro jak śmiertelnego wroga. Przywdziewam luźne szaty, wybieram dwa rozmiary większe niż zwykle spodnie i udaję, że jeszcze nie jest tak źle, chociaż wyglądam prawie jak na półmetku ciąży, w której nie jestem.
Jeszcze trochę i przestanę się rozbierać przy własnym facecie. Zacznę sypiać w obszernych flanelowych piżamach i wkrótce będę tak seksowna, że zacznę rzygać na samą myśl o swoim ciele.
.
Tymczasem w mojej głowie, po okresie burzliwych wojen nastał czas popiołów i zgliszczy.
Galop nieogarniętych myśli. Chaos zapanował, rozpanoszył się, pochłonął mnie bez reszty. Nie wiem, czy jest jeszcze jakiś ratunek.
W skali od zera do dziesięciu swoje szanse oceniam na minus dwieście.
Nie skupiam się.
Wegetuję.
Każda wymówka jest dobra, by to co miałam zrobić miesiąc temu zacząć pojutrze. Świadomość nieuchronnych konsekwencji nie jest żadną mobilizacją, wzmaga tylko wewnętrzny paraliż i niechęć do jakiejkolwiek aktywności. Czemu miałabym się znów starać, przecież skończy się jak zwykle.
Przegrywam swoje życie i nawet nie chce mi się nic zrobić, by chociaż przed samą sobą udawać, że starałam się temu zapobiec.
.
Po raz kolejny przeczytałam jedną z najulubieńszych książek mojego dzieciństwa. Pamiętam tamte dalekosiężne plany i marzenia i jedyne na co mnie dziś stać, to wzruszenie ramion.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz