czwartek, 10 marca 2011
Borze, borze, borze,
albo inaczej - do chuja, niech ja dostanę ten przeklęty okres, na litość boską, wszyscy święci, czy co na świecie, bo to się w pale mieści, żeby żyć na permanentnym PMSie, żeby nie iść na zajęcia raz drugi czy trzeci, bo czuję się jak rozdeptane psie gówno i chcę umrzeć bo wszystko mnie boli, wszyscy mnie wkurwiają, nienawidzę tej całej radośnie mnie otaczającej rzeczywistości, nienawidzę siebie i mojego (constans) rozjebanego organizmu, nienawidzę tych przeklętych prochów po których czuję jak krew mi spływa żyłami i przed zaśnięciem trzymam się za głowę co spada spada spada i leży, bum, rozjebana o chodnik.
Nic mi się nie chce,
chcę tylko błogosławiony spokój i ciszę
i niebyt,
bo poza systematyczną utratą jakichś astronomicznych sum pieniędzy
nic jak na razie z mojego leczenia
nie wynika
i w ciąży kurwa też nie jestem.
.
.
.
[Panna Katarzyna porą wieczorową odpaliwszy tablicę Mendelejewa w bibułce patrzy wzrokiem pustym, acz rozpaczliwym i wznosi okrzyk pełen boleści prosto w niebo... o, pardon, w sufit]
- Borze i jak ja mam się niby ogarnąć?!
[Elfy Świętego Mikołaja albo inne dobre duszki odpowiadają jej uprzejmie]
- Zgi-niesz marnie, zgi-niesz marnie!!!
-- kurtyna.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz